czwartek, 22 grudnia 2016

Be fit! Jump!

Ależ ze mnie Ali babka. Jak można było tak zaniedbać to miejsce? Pozwolić mu wegetować. Wstyd i hańba. Przy natłoku zleceń, zajęć i wszechobecnego dziecka, łatwo zapomnieć o rzeczach oczywistych.

No to jestem.

Ala podjęła dziś samodzielną i rozsądną decyzję o tym, że 10-minutowa drzemka w zupełności jej wystarczy i zapewni energii na kolejne tryliard lat. Czasem myślę, że dzieciom przy porodzie naprawdę montuje się baterie Duracell. Na szczęście, po kolejnych 3 godzinach skapitulowała. Widocznie zdała sobie sprawę, że synapsy w głowie jej się nieco przegrzały i czas wrócić na dawne, śpiące tory.

Ostatnio podejmuje sporo ciekawych samodzielnych decyzji. Na przykład o tym, że stanie przy stole, o własnych siłach, bez pomocy matki czy tatki. Że od teraz na wszystkie pytania będzie odpowiadać przecząco rozczochraną głową. Że da mamie soczyste cmok z języczkiem (jakbym całowała się ze ślimakiem, przysięgam). Dziesięć miesięcy minęło jak jeden szybki dzień. A każdy dzień z nią mija jak jedna minuta. Ale o tym pisałam już nie raz, i dziś nie będę się powtarzać.

Miałam cudowny plan napisać o nowym projekcie, jaki powstał ostatnio w mojej głowie, o nowych akcesoriach szytych na maszynie, którą coraz bardziej jestem w stanie okiełznać. Chciałam pisać o drutowanych i szydełkowanych kominach, które ostatnio poczyniłam między śniadaniem a kolacją. Ale mam dużo ciekawszy i lepszy temat. W dodatku, może kogoś on zainspiruje.

Ale od początku.

Ogólnie rzecz biorąc, bojkotuję treningi grupowe. Mówię tu o fitness-podobnych sprawach. Chodziłam jakiś czas do różnych wypasionych klubów sportowych, ale po kilku zajęciach stwierdziłam, że to chyba nie dla mnie. Wkurzały mnie te chude panny odziane w adidasowo-pumowe obcisłe legginsy. Ja po godzinie wyglądałam jak szmata wyjęta z pralki, po programie "express" z dodatkową funkcją wirowania, a te schodziły ze stepa jakby się na nim urodziły, w perfekcyjnym makijażu i niezachwianych lokach na głowie. Co one, jakiś nowy patent obczaiły na niepocenie się?
Myślałam, że drogi w cholerę karnet na siłownię czy inne cross-fity, jakkolwiek mnie zmotywuje i wprowadzi w moje życie samodyscyplinę. Ale fakt, że muszę się ubrać, żeby zaraz się rozebrać i spocić, a potem jeszcze z tym czerwonym ryjem wyjść do ludzi, żeby wrócić do domu, jakoś mnie odstraszył. Tym bardziej, że odkryłam ćwiczenia w domowym zaciszu, bez konieczności pokazywania się w wytartym t-shircie ludziom, płacenia 150zł miesięcznie i wychodzenia spoconą na mróz po zajęciach. Znając oczywiście jako takie podstawy fitnessu, okazało się, że bardzo efektywnie można na domowej macie stracić zbędne centymetry.

Jednakowoż. Jak to u mnie zwykle bywa, pojawia się coś nowego na horyzoncie, i po prostu muszę tego spróbować. Kiedyś to była salsa czy inne pilatesy. A od niedawna zaczął się szał na treningi na trampolinach. Nie wiedziałam, o co kaman. Jakim cudem laski pchają się na te zajęcia drzwiami i oknami? Internet oblegają filmy z treningów, gdzie biedne kobiety robią przez godzinę hop-sa-sa i potem padają na twarz. Kiedy przeczytałam, że podczas treningu spala się jakieś 800 kalorii, a takie zajęcia odbywają się 5 minut od mojego domu, no cóż. Nie zastanawiałam się długo. Dziecko pod skrzydła tatusia, a mamusia portki na zmianę do plecaczka i rura.

I tak od około miesiąca dwa razy w tygodniu daję się storpedować, zmasakrować i zniszczyć pewnej trenerce, która nie zostawi na nikim suchego kawałka koszulki. Trampoliny to coś więcej niż zwykły fitness, który fakt, poprawia kondycję mięśni, wpływa na wytrzymałość i zwalcza cellulit, ale nie ma tego, czego mi brakowało we wszystkich tego typu treningach: MOCY. Trampoliny to wariactwo. Świetna zabawa. Głośna, vixowa muzyka, taka wiecie, rodem z klubów studenckich i radia Eska. To solidna porcja endorfin, wymieniona na miejsce kilkuset kalorii. Idealny sposób na nudę, szaro-bure zimowe wieczory. Odskocznia (o, dosłownie!) od domowych treningów, świetne ich uzupełnienie. Dużo ćwiczeń kardio, po których serce lata mi ponad standardowe normy, przeplatane z pompowaniem tyłka i spalaniem brzucha. Dobra zabawa połączona z ciężką, NAPRAWDĘ ciężką pracą. Po 60 minutach ma się wrażenie, że ducha się wyzionie. Oczywiście, pewnie nie dotyczy to każdego uczestnika, są bowiem hardcory, które po takich zajęciach pytają "No dobra, rozgrzewka była, to teraz trening?". Ale umówmy się, tacy ludzie to szaleńcy :) Po takim treningu czujesz, że zrobiłaś coś wyjątkowego dla siebie. Że wpłynęłaś dosłownie na jakość swojego ciała i samopoczucia. Schodzisz z trampoliny (w moim przypadku.. spływasz) i wiesz, że możesz wszystko! A przecież o to chodzi w aktywności fizycznej. Uprawiam ją regularnie od 3 lat z przerwą na ciążę. Staram się ćwiczyć tyle razy w tygodniu, ile jestem w stanie i na ile pozwala mi czas. Mieszam treningi siłowe z treningami wytrzymałościowymi i strechingiem. A trampoliny to dla mnie po prostu wisienka na torcie.

Więc jeśli zastanawiasz się już nad poświątecznym fałdem wypełnionym po brzegi maminymi pierogami i karpiem, i przeraża Cię fakt, że będzie trzeba szybko wziąć się za siebie po Nowym Roku (no bo przecież między świętami a Sylwestrem to tak trochę nie halo, nie wypada), wpisz w wyszukiwarkę klub fitness, gdzie oferują fit&jump, włóż na siebie starą bluzkę (bo po treningu i tak pójdzie szmata do kosza) i fruń na zajęcia!!!!

Polecam, zachęcam. Nie pożałujesz.

EDIT: Ostrzegam przed jednym: to uzależnia.