środa, 21 września 2016

Ewa Chodakowska jest ze mnie dumna

Jestem gruba. Za dużo kilogramów na wadze. Tu mi się marszczy, tam mi się fałduje. Przydałoby się zrzucić to i owo. Po ciąży zostały mi przecież jeszcze te cholerne 3 kilogramy, które w sumie zaczęłam nawet lubić. Ale te boskie dżinsy, w które kiedyś wchodziłam jak w masełko, leżą teraz na górnej półce w szafie i śmieją się szyderczo. Za ciasne już nogawki krzyczą jedna przez drugą, że trzeba było się tyle nie obżerać i nie wymyślać, że ciąża i że można. Było się ograniczać! Kontrolować! Smutno, bo przecież nie zrezygnuję z tabliczki Milki do kawusi. Ze spienionym mleczkiem, rzecz jasna. 3%, bo takie najlepiej się pieni. I nie odstawię przecież schaboszczaka, bo by się mąż obraził, że już nie ma obiadków jak u mamusi. Nie znajdę tej silnej woli, która pozwoli mi na zastąpienie frytek marcheweczką, a babeczek czekoladowych - owsianymi. No way. Przecież ja tak lubię wpierniczyć szaszłyczka o 23:00. Albo wciągnąć dwa desery zamiast jednego. Algida wypuściła nowy smak lodów, OREO! No przecież grzechem by było nie spróbować.

Właśnie zaśliniłam klawiaturę.

Przez ostatnie kilka miesięcy właśnie taki głos siedział mi w głowie. Właśnie taki paskudny chochlik rozsiadł się na moim ramieniu i powtarzał do ucha "to ciastko na Ciebie patrzy, chapnij!". Nienawidzę gnoja. Taki szatan czai się na każdym rogu i łazi za każdą kobietą, bez znaczenia, czy ona chce schudnąć, czy już to robi, czy w ogóle o tym nie myśli. Wszystkie jesteśmy tak samo skonstruowane. Kochamy słodycze ponad wszelkie dobro tego świata. Nie ma słodszej dziury niż kobiecy żołądek. Mamy o wiele gorzej niż faceci! Oni nawet jak kochają słodycze tak jak my (ciężko takiego znaleźć), to i tak ma się wrażenie, że im jakoś tak bardziej wolno. A my każdego dnia walczymy jak te lwice, żeby tym razem pożreć chociaż o jedną kostkę czekolady mniej. Mamy to domyślnie wklepane w ustawienia systemowe. I żaden reset ani restart tego nie anuluje.

Nie mam pojęcia, co się wydarzyło i jak to się stało, ale powiedziałam DOŚĆ. Postanowiłam wziąć się w garść. Już kiedyś mi się udało, to i teraz powinno, c'nie? Tylko że na zdrowej szamie nie chciałam poprzestać. Do dziś śni mi się zdjęcie, które kiedyś krążyło po Internetach, jak wygląda ciało kobiety, która stosuje dietę, a jak ciało tej, która do diety dorzuca trochę ruchu. Wiadomo. Ta pierwsza jest chuda jak badyl, ale poślady i cycki wiszą jej niżej niż ustawa przewiduje. Ta druga w ogóle do chudych nie należy, za to poślady ma dokładnie tam, gdzie ich miejsce. Opięte, rzecz jasna, w koronkowe stringi, dla pobudzenia wyobraźni i podrasowania efektu zdjęcia.

Idąc tym tropem, odpaliłam Ewkę.

Mania na Chodakowską zaczęła mi się jeszcze długo zanim laska zyskała popularność. Ktoś mi kiedyś podsunął jej płytkę. I spodobała mi się, naprawdę. Po trzech miesiącach nie mogłam poznać się w lustrze. Coś pięknego. Ale potem przyszła ciąża, to się odechciało. Teraz wróciłam na stare śmieci.

Od kilkunastu dni Ewka codziennie krzyczy do mnie, że dam radę, że jeszcze jedno powtórzenie (kłamie, zawsze kłamie, zdzira!), że jest ze mnie dumna, że do zobaczenia jutro. I zarzekłam się, obiecałam sobie, że tym razem nie odpuszczę. Przy okazji dotarło do mnie kilka faktów, po co jest trening.

Same ćwiczenia i jakakolwiek aktywność fizyczna poza świetną kondycją i zdrowiem niesie za sobą wiele innych plusów.

Po pierwsze, dobra organizacja czasu. Kiedy poza praniem, gotowaniem i niańczeniem dochodzi Ci kolejny obowiązek w postaci treningu, musisz od nowa rozplanować dzień. Zwłaszcza, jeśli masz na punkcie Ewki takiego bzika jak ja. Bo jednak trzeba ogarnąć dom tak, żeby pod koniec dnia nie wołał o pomstę do nieba, i żeby były w nim jakkolwiek poprawne warunki do rozłożenia maty na środku pokoju. Cały dzień zbieram się do kupy i robię wszystko tak, żeby wieczorem po odłożeniu małego gnoma do łóżeczka, mieć te parę chwil na ćwiczenia. I wolę, żeby do tego czasu gary były już pomyte, a piwko schłodzone w lodówce. Tak, wiem, to puste kalorie.

Po drugie, dyscyplina. Każdy trener powtarza, że w treningach najważniejsza jest systematyczność. W przypadku zajęć w klubach fitness jest to trochę łatwiejsze, grupa Cię motywuje, w kupie siła i tak dalej. /użyłam kupy już drugi raz w tym poście, to chyba słowo klucz na dzisiaj/ Jak ćwiczysz w pojedynkę w domu, sama z własnym osobistym trenerem po drugiej stronie ekranu, jest trudniej. Zdecydowanie trudniej. Bo niestety, nikt Ci nie da kopa w dupę za źle wykonane, albo wcale niewykonane ćwiczenie. Może dać go mąż. Chyba że jest zajęty nową Fifą. Trening w pojedynkę jest wyzwaniem i ciężko o samodyscyplinę. Dlatego podczas ćwiczeń z Chodakowską trenuję nie tylko mięśnie, ale i swoją silną wolę.

Silna wola to po trzecie. Nie zliczę, ile razy przeklinałam, że mi się nie chce, a muszę. Bo przecież są dni, że jestem po prostu wypruta z sił przez ząbkującego niemowlaka, za oknem leje deszcz, łeb boli od nadmiaru wrażeń, albo od niskiego ciśnienia. I wtedy walczę ze sobą PRZE-O-GROM-NIE. Zrobić trening czy odpuścić? Rozłożyć matę czy swoje dupsko na kanapie? (dobra, zawsze robię jedno i drugie, po prostu czasem w innej kolejności) Zbierać szczękę z mokrej od potu podłogi czy chrzanić Ewkę i fundnąć sobie kąpiel z bąbelkami? I właśnie ta silna wola wklepuje wtedy moimi palcami na klawiaturze t u r b o   s p a l a n i e. I przysięgam, nie żałowałam ani razu tego, że jednak się przełamałam i jak szczur spociłam. Dlatego właśnie podpisuję się pod słowami trenerów, że sport trenuje nie tylko ciało, ale i wewnętrzną siłę. Walczysz ze sobą każdego dnia, ale po treningu wiesz doskonale, o co i że było warto.

Do ćwiczeń z Ewką polecam podchodzić z dystansem. Wyznawców i wyznawczyń jej religii są dziś tysiące, ale lepiej najpierw poczytać, zapoznać się z opiniami innych trenerów, skorzystać z porady fizjoterapeuty czy lekarza. Nie wykonywać ślepo każdego jej ćwiczenia, bo ja jako sportowy laik, wyłapuję czasem na jej filmach przedszkolne błędy w technice. Żeby nie zrobić sobie krzywdy, warto porównać i skonfrontować jej programy z innymi. Jej idealnie ułożone włosy, perfekcyjny makijaż i nienormalnie spokojny głos podczas wyczynowych ćwiczeń kardio potrafią.. no wiecie.. wkurwić. Ja ostatkiem sił zbieram z podłogi wszystkie moje mięśnie po kolei, a ta niebiańskim szeptem wzdycha, że jeszcze sryliard powtórzeń przede mną, a na koniec udaje, że ma zadyszkę. To specyficzna babka, nie trafia do wszystkich i nie wszystkim potrafi pomóc. Ale mnie popchnęła do przodu i zebrała do kupy (kupa po raz trzeci, sprzedane). Za to Ewka, wielkie dzięki.

Update: U mnie póki co zadyszki coraz mniej i kondycja coraz lepsza. Także lecimy dalej!

                                                              P.S. To nie jest plank.

poniedziałek, 19 września 2016

Gdy doba ma za dużo godzin...

Jest dość późno. W telewizji leci znienawidzona przeze mnie już reklama Lexusa, podwójnej mocy hybrydy. Dwa kosze brudów po całym weekendzie nad jeziorem suszą się od rana na balkonie. Zapas obiadków hand made dla małego głodomora mrozi się w zamrażalce. Nowo kupione lidlowe bodziaki walają się gdzieś po podłodze zaraz obok maskotki i nowej gumowej piłki, którą Alka wprost uwielbia. Mój M pochłania właśnie kolację przed komputerem, a młode pisklę od dwóch godzin błądzi myślami gdzieś w sennych obłokach. Chodakowska krzyknęła właśnie z ekranu, że jak zwykle jest ze mnie dumna, a ja wciągnęłam arcy zdrową nektarynkę i stwierdziłam, że doba ma za dużo godzin.

No to uszyłam poszewkę na poduchę.

Muszę się pochwalić, bo inaczej chora bym była. Każdy krok do przodu w stronę jakiegokolwiek rozwoju to dla mnie motor, który pozwala mi się zresetować i nabrać oddechu po całym dniu z małym pożeraczem czasu. A że uwielbiam wyzwania i nowe aktiwiti, musiałam spróbować i szycia na maszynie.

Jak na pierwszy raz, myślę, że mogło być lepiej, ale i chyba nie jest najgorzej. Let's see.

Oto jak krok po kroku z niczego powstała poszewka.

Zamówiłam miliard metrów tkanin różnej maści, sama nie wiedząc do końca, co mi się przyda. Na razie poszyłam do szuflady, ale kto wie.






Po nie do końca dokładnym wymierzeniu tego i owego, po zainspirowaniu się trochę pomysłami bardziej doświadczonych matek szyjących, połączyłam dwa rodzaje materiałów tak, by wymiarami wyszła poszewka mniej więcej na poduchę 40x40:


Żeby nie było za smutno i mało kolorowo (bo co ja zrobię z kilogramem innych pstrokatych materiałów?), doszyłam między dwa materiały miętowy pasek, modnie musi być:





Ależ się wtedy zajarałam. Na tylną część poszewki też wybrałam miętową tkaninę. A co, niech to ma jakieś ręce i nogi:





Mój ulubiony fragment - kokardki z tasiemki. Żeby poszewka miała to coś i nie była smutna jak męskie przyrodzenie po seksie, doszyłam trzy czerwone kokardki:






Nie umiem przyszywać zamków ani robić poszewek na guziki. Jeszcze. Dlatego poszłam na kompletną łatwiznę i postanowiłam przyszyć paski materiału, które pod koniec po prostu zwiążę ze sobą. Ot, prosz:




Ostatni szlif to oczywiście wyprasowanie dzieła, żeby jakoś wyglądało i żeby zdjęcia ładne wyszły. Hihi. Tak radzili w necie:





Całość prezentowała się chyba nieźle. Biorąc pod uwagę, że poducha zdobi nam teraz sypialniane łóżko i nie grozi jej wystawa w Home&You, uważam jej wygląd za akceptowalny:







Oczywiście, mam w domu małego testera i niepowtarzalnego jurora, który musi od razu dotknąć, pomacać i ocenić. I jak wiszą gdzieś sznurki, to je zjeść. Sprawdziła też brzegi, czy niepostrzępione:






Generalnie, zajęcie na plus. Uszytki mogą sprawić radochę. Obsługa maszyny do szycia nie jest wybitnie trudna, nawet taki technologiczny zacofaniec jak ja potrafi ją w miarę opanować. I nagle okazuje się, że po domu wala się mnóstwo poduszek do obszycia, które czekają na moje pomysły. A mam ich mnóstwo. Szycie pobudza kreatywność, a jednocześnie wycisza. Kolejne projekty już wkrótce.

Ahoj, załogo!

wtorek, 13 września 2016

W drugą rocznicę ślubu

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, kiedy nie było jeszcze w planach ani Ali, ani Ali-Babki, ani wyprowadzki z Trójmiasta, ani zapuszczenia włosów, ani zakupu łoża z Ikei... Piękna Pani i młody pan (pisownia nieprzypadkowa) postanowili połączyć swoje proste drogi w jedną zajebiście krętą i wyboistą. Kiedy ludzie się upiją, przychodzą im do głowy naprawdę durne pomysły. No bo przecież czy nam było źle? Było nam gorzej niż jest teraz? Źle nam było, kiedy mieszkaliśmy razem na kocią łapę i żadne z nas nie musiało nosić gps-a na palcu?

No, źle.


Stąd to wszystko. Minęły dwa szybkie lata małżeństwa, a ja do dziś pamiętam zapach jego świeżo ogolonej twarzy, nowego garnituru, stukot jego nowych wypastowanych butów. Pamiętam dokładnie dźwięk szeleszczącej sukni ślubnej w drodze do ołtarza. Dźwięk mojego serca, które przez całe 3 dni (bo umówmy się, cała akcja dla panny młodej zaczyna się już na tłuczeniu butelek, a kończy dopiero po poprawinach) waliło jak po aplikacji adrenaliny. Pamiętam kolor mojej szminki, którą musiałam ciągle poprawiać na ustach, bo ciocia za mocno wycałowała, kieliszek się przykleił do ust, uśmiechu za dużo, więc się starła. Pamiętam podartą suknię, już po wyjściu z kościoła, bo babcia za czule wytuliła i ot, podarły się rękawki. Nic to, pamiętam też przecież Mamę, która zabrała ze sobą do kościoła i na salę cały zestaw krawiecki, żeby poprawić mi suknię tak, że wyglądała lepiej niż przed mszą. Pamiętam podwiązkę, która ciągle spadała mi z uda, ale musiałam jakoś ją donosić, bo przecież nie wypada zdjąć. Pamiętam palące stopy już po pierwszym tańcu, które błagały o płaskie buty, ale wydając 300zł na szpilki ślubne, po prostu nie mogłabym im tego zrobić. Klimat musiał być.

I naprawdę był. Tata usmażył mi tego dnia na śniadanie jajecznicę ze świeżo zebranymi grzybami.... Nie zapomnę tego smaku. Bo z jednej strony był tak niebiański, że mogłabym pożreć dwie dokładki. Z drugiej jednak ciężko w ogóle przełknąć porcję podstawową, bo wszystko w żołądku stoi mi jak nie powiem co nie powiem kiedy. Ten dzień wspominam jak taki z typowej bajki o księżniczce. Bo czułam się nią i podobno tak miało być. Nie ma drugiego takiego dnia. Nie ma drugiego takiego, w którym tyle życzliwych Ci osób mówi Ci.. mówi WAM takie tony miłych słów, życzeń i komplementów. Jesteście tacy ważni, tacy piękni i tacy szczęśliwi. Bo gdy Tata oddawał moją rękę M przy ołtarzu, a on ochoczo ją chwycił, ucałował i poprowadził wprost przed księdza, wiedziałam, że naprawdę chce ją trzymać do końca życia. I kiedy wypowiadał przysięgę i zająknął się w jednym miejscu, wiedziałam, że naprawdę się tym przejmuje i jego w końcu stres też dopadł. Faceci, cholerni szczęściarze, nie przejmują się nawet w 1% tym wszystkim, jak my, baby. Potrafią przez dwa dni przeżywać straconego gola Polaków, a własnym ślubem się nie przejmą. Dopiero później mój M wyznał mi, że fakt, zestresował się podczas przysięgi. No super! Ja od trzech miesięcy dopinam z Mamą wszystkie detale, bawię się w poetkę i piszę wiersze dla gości, żeby było im miło, wymyślam zabawy, prezenty dla rodziców, podziękowania dla zespołu, dekoracje na sali i kolor moich dodatków, a tego na chwilę złapał stresik. Oj ty biedny. Dobrze, że flaszka się chłodzi na sali, to zaraz ochłoniesz.

Z drugiej strony zazdroszczę. Co prawda, gdyby nie ten cały mój stres i strach o to, czy wszystko wyjdzie jak powinno, wiele by się posypało. Bo naprawdę staraliśmy się dopiąć wszystko na ostatni guzik. Ale błagam, ile można wytrzymać z tętnem powyżej stówy i podwyższonym ciśnieniem? Mimo wszystko, mimo pięknych chwil, podniosłych momentów, potem świetnej, po prostu fantastycznej zabawy, potem czytania wspaniałych pamiątek, och-ów i ach-ów na widok prezentów, nigdy w życiu nie chciałabym przeżywać tego jeszcze raz. Choćby z tego powodu się nie rozwiodę, heheszki. Bo kobieta potrafi mieć stalowe nerwy podczas porodu, skupić się totalnie na poradach położnej, skoncentrować myśli na zdrowiu i dobru dziecka, ale w dniu własnego ślubu jest kompletnie miękką bułą. Ja byłam. Nie zjadłam tego wieczoru nic poza kilkoma łyżkami rosołu. Na co wlałam w siebie później litry płynów, które wypociłam w tańcu. Spaliśmy po weselu może godzinę. Potem trzeba było wszystko poprawić. Odespaliśmy dopiero we wtorek, szczęśliwi, że już po wszystkim.

Weszliśmy w małżeństwo z konkretnym przytupem. Zabawa do białego rana, wódeczka, wódeczka i trochę wódeczki, wino na deser, najlepsi przyjaciele i rodzina przy jednym stole oraz cudowne wspomnienia, to coś, czego nie oddałabym za żadne skarby (tak, tak, wódeczki też bym nie oddała). A jak mi ktoś mówi, że po ślubie życie powszednieje, że wkrada się rutyna, że wszystko, co było wyjątkowe przestaje być takie wyjątkowe, to spoglądam na owoc tej rutyny, patrzę w jej boskie oczy, w których widzę oczy mojego M, przytulam jej parówkowe rączki, które w połowie są moje, w połowie jego, wącham główkę, która tak niewinnie pachnie jeszcze noworodkiem, a potem spoglądam na M, i po prostu wiem, że mam wszystko.



poniedziałek, 5 września 2016

Wyprawka dla dziecka (i rodzica)

Dziś trochę o wyprawce dla malucha. Niby wszystko wiadomo, trzeba zapewnić dziecku najlepsze gadżety, same najwyższej jakości produkty, sprawdzone kosmetyki. Szaleństwo zakupowe zaczyna się jeszcze długo przed porodem, przynajmniej u mnie się zaczęło. Bo jak nagle pojawiają się te dwie magiczne, różowe i wyczekiwanie kreski na teście z apteki, ciężko już usadzić tyłek w jednym miejscu. Planuje się, marzy i robi arcy-długie listy zakupów.

Ja jako przykładna wariatka, mająca totalnego hopla na punkcie dziecięcych pierdół, już w połowie ciąży kupiłam pierwszego bodziaka dla malucha. Szarego. Neutralnie, bo jeszcze nie wiedziałam, czy coś dziecku wyrośnie między nogami, czy nie. Z dobraniem portek wstrzymałam się do kolejnego usg, żeby pójść do sklepu już z pewnością, czy będą one niebieskie, czy jebitnie różowe. Bo jakże inaczej. Swoją drogą, zupełnie na marginesie, jako ciężarówka, obiecałam sobie, że nie będę katować córki różowymi ciuchami. Ale co ja mogę, że jej jest w różowym tak kuci - kjuti! Dodatkowo, różowy kolor krzyczy, że to dziewczynka. Bo czasem mam wątpliwości.

Bądź co bądź, przed pierwszym dzieckiem wydawać by się mogło, że wszystko jest potrzebne. Okazuje się później, że połowa z tych rzeczy nadaje się do śmietnika, bo albo zawala, albo jest przereklamowane, albo dziecku się jednak nie podoba.

Na szczęście, tego typu gadżetów jest w naszym mieszkaniu zdecydowanie mniej niż tych, które uwielbiam za ich posiadanie! Z punktu widzenia matki pierwszego szkraba, mogę bez wahania wymienić kilka rzeczy, które bez wątpienia ułatwiły nam życie.

1. Wanienka ze stelażem
Dla wielu kompletnie zbędny śmieć. Wanienka jest spoko, chociaż wielu rodziców kąpie dzieci od razu w dużej wannie, a stelaż to totalna fanaberia. Otóż nie. Okazuje się, że pielęgnacja malucha zajmuje lwią część dnia, więc warto myśleć nie tylko o nim, ale też o sobie i swoim kręgosłupie, który przyda się jeszcze nie raz. To samo tyczy się np. przewijaka ustawionego na odpowiedniej wysokości, coby wygodniej i zdrowiej przewijało się Alę, której trzeba zmieniać pieluchę co godzinę, bo szczy jak wóz strażacki podczas pożaru. Stojak zatem, na plus. Pewnie lada dzień go odstawimy, patrząc na indiańskie tańce, które zaczęła odczyniać w wanience, dzięki którym potem zbieramy wodę z podłogi. Ale póki co przydaje się codziennie.

2. Łyżeczki do karmienia IKEA
Jestem wybredna jeśli chodzi o łyżeczkę. Naprawdę musi być wygodna, zatrzymywać marchew odpowiednio długo na wypadek odechcenia się dziecku żreć, a zachcenia się mu machać łapami i odśpiewać serenadę. Z wielu łyżeczek zupka mi po prostu spływała, a karmienie nią nie należało do najprostszych. W ikeoskich łyżeczkach podoba mi się długość rączki, bo jest naprawdę idealna. Mówię o tych dłuższych. Krótsze są dla malucha, żeby spróbował sam, kiedy podejmie świadomą decyzję o samodzielnym jedzeniu (Ala podjęła ją już jakiś czas temu. Wybiłam jej to z głowy.). Dodatkowo łyżeczka jest wygięta, co dla mnie jest po prostu mistrzostwem. Ala potrafi cały obiad spędzić z głową pochyloną ku interesującym żółwiom na śliniaku. Standardową łyżeczką nie byłoby szans dostać się do jej otworu gębowego (o pardon, buźkowego). Dzięki wygięciu, daję jakoś radę tam sięgnąć. I jedzenie trwa o wiele krócej, promise. 9,99 zł za 6 łyżeczek uważam za akceptowalne. Plus kawa za free w Ikei, jeśli macie kartę Ikea Family, sasasa.

3. Poduszka do karmienia
Piękna sprawa dla matek karmiących piersią. I mimo że świetnie radzimy sobie bez poduszek, bo wiele jest sytuacji, kiedy karmi się dziecko w galerii czy na trawniku podczas spaceru, ale poducha ułatwia życie, daje komfort maluchowi, przyjemniej mu się drzemie przy cycu. Dodatkowo, po okresie karmienia, idealnie służy mamusi pod główkę (mrrrrr...), albo później dziecku do zabawy / podparcia. Dobry gadżet, nadal moim zdaniem za drogi (dobre poduszki potrafią kosztować nawet 200zł).

4. Nosidełko
O zaletach nosidełka pisałam w poprzednim poście. Przy wyborze modelu ważne jest, żeby to było faktycznie nosidło, a nie wisiadło. Nogi dziecka muszą być odwiedzione od ciałka, na tyle szeroko, żeby było mu wygodnie i zdrowo. Nie chciałabym za kilka lat leczyć Ali jej wykrzywionych stawów biodrowych. Nosidełko musi być sztywne i dobrze wyprofilowane. Upatrzyłam sobie akurat to na zdjęciu, firmy BabyBjorn. Dostosowane do noszenia noworodka, jak i 10-kilowego klopsa. Regulowane we wszelkie możliwe strony, proste w obsłudze. Na plus!

5. Elektroniczna niania
Czy niania jest niezaprzeczalnym must have? Nie sądzę. Dla ludzi mających małe mieszkanie, nie  wyjeżdżających zbyt często z domu, to tylko fanaberia. My dostaliśmy ją w prezencie, za co serdecznie dziękuję rodzicom chrzestnym Alki! Nie używamy jej na naszych 60-metrowych salonach, ale z racji częstych wyjazdów tu i tam, wesel i innych okazjonalności, sprawdza się rewelacyjnie. Cenowo to niestety wyższa półka, ale jako prezent - approved.

6. Miś Szumiś
Kolejny prezent. Na rynku dzisiaj jest cała gama szumisiów. Z cry-sensorem, bez, kolory takie i siakie, kształt ptaka, ośmiornicy i innych wydziwiaków. Ali towarzyszy od pierwszych dni życia. To jej ukochana maskota. W nocy pomaga zasnąć (naprawdę działa!), w dzień jest idealna do ślinienia, macania i wyrywania rąk. Jedna z nich właśnie wisi na ostatniej nitce, bo córa konkretnie go torturuje. Szumiś ma przewagę nad innymi maskotkami, że nie ma żadnych włosów, sierści, nitek, więc dziecko przy zabawie nie połyka tych wszystkich kłaków, którymi obdarzone są inne misiaki.
PS, zżera baterie jak głupi.

7. Termometr na podczerwień
Na całe szczęście, czasy wkładania dziecku termometru w dupę, za przeproszeniem, żeby sprawdzić, czy ma gorączkę, minęły bezpowrotnie. Choć wielu rodziców nadal jest zwolennikiem tej metody, my postanowiliśmy ułatwić sobie życie, nie dodając przy tym maluchowi niepotrzebnego niekomfortowego stresu. Plus, nie trzeba wyczekiwać na odczyt. Termometr wystarczy wcisnąć w odpowiedniej odległości od celu, żeby po sekundzie odczytać wynik. Mierzy zarówno temperaturę ciała, cieczy, potraw czy otoczenia. Grejt. W sklepie wybraliśmy taki, co to nie wygląda jak fotoradar. Bo takie też są.

8. Piankowe puzzle
Ostatni na mojej liście produkt. Służy nam od momentu, jak tylko mała gnida zaczęła przekręcać się na brzuch. Boski wynalazek. Taki prosty, a tak użyteczny. I przy tym śmiesznie tani! Rozkładam Ali co dzień rano na dywanie taką matę i hulaj duszo! Rzucam jej zabawki pod nos, zostawiam i idę pić kawę  odkurzać mieszkanie. Obecnie Ala kręci się na brzuchu dookoła własnej osi. Jak dostrzeże brzeg maty, uparcie stara się go dosięgnąć, co w większości przypadków jej się udaje, bo mata nie jest wielka, za to Ala i owszem, a jak tylko osiągnie cel, przyciąga się do brzegu. Taki modern sposób raczkowania. Kocha podgryzać brzegi, bo miękkie, wzorzyste i kolorowe. Dzięki puzzlom, nie musi leżeć na dywanie, na którym zawsze dorwie jakiegoś paprocha. Nie trzeba rozkładać jej też koca, który podczas zabawy zwija się i roluje. Puzzle są mięciutkie, przyjemne, pobudzają wzrok i skupiają uwagę. Bezapelacyjny must have!

Staram się nie zawalać naszego życia i Ali pokoju niepotrzebnymi gadżetami. Dostajemy od rodziny i znajomych na tyle dużo zabawek i innych "koniecznie-musisz-to-wypróbować!" wynalazków, że sami ograniczamy się raczej do minimum. Nie chcę, żeby Ala obrosła w końcu w tonę grzechotek, bo wiem, że najbardziej śmieszy ją słoik wypełniony grochem albo zwinięta w kulkę folia aluminiowa. Ale są rzeczy, które naprawdę ułatwiają życie nam i jej, a przy tym są praktyczne i mamy pewność, że sprawdzą się w przyszłości przy kolejnym. Dziecku znajomych.


Polecam się, oficjalny sponsor IKEA, firmy Miś Szumiś, BabyBjorn i BabyOno. Po dzisiejszym poście zyski 100% w górę!


Edit: Zapomniałam zupełnie, że obowiązkową częścią wyprawki nie tyle dla dziecka, ile trochę bardziej dla jego matki, powinien być specyfik na wypadające kłaki. Od czwartego miesiąca po porodzie włosy lecą mi garściami. Czytałam o tym, ale nie spodziewałam się takiej intensywności! Mam zakola jak mój dziadek, a po mieszkaniu zostawiam codziennie kępy swojej sierści. Drogie mamy, napiszcie czy miałyście z tym problem i jak sobie z tym poradzić!