czwartek, 14 listopada 2019

#dałamsobierok

Chciałabym wiedzieć, od czego zacząć. Chciałabym zebrać kołatające się miliony myśli w głowie w taką jedną myśl przewodnią. Ale obawiam się, że mogę z tym mieć niemały problem, bowiem takiej rocznicy jeszcze w życiu nie obchodziłam! Zawsze snułam plany, obierałam jakieś postanowienia i nierzadko starałam się ich trzymać, jednak przyznam - nigdy nie udało mi się ich ukończyć.

Tak więc chciałam wszem i wobec ogłosić, że oto wygrałam rok. 

To był rok wielkiej rewolucji w moim życiu. Poza oczywistą rewolucją związaną z wyzwaniem, wkradły się również nowe bardzo ważne wydarzenia - moje okrągłe urodziny, zaraz po nich okrągłe urodziny mego Lubego, żłobek Asi i moja nowa praca... Wszystko odwróciło się do góry nogami, mój świat naprawdę zawirował.. 

Zrobiłam sobie pewne podsumowanie. Podsumowanie nie tylko tego, co mi się udało, ale również błędów i pomyłek - tego na szczęście jest mniej 😃 Pozwólcie, że podzielę się nim z Wami, jako że byliście moim wielkim motywatorem i mniej lub bardziej obserwowaliście moje poczynania. Wychodzę więc z założenia, że choć trochę czekaliście ten wpis.

Ostatnio zastanawiałam się, co w ogóle spowodowało, że poczułam się źle w swoim ciele. Najpierw myślałam, że to był moment ciąży, a właściwie okresu po porodzie. Kiedy matce wisi brzuch, wisi skóra, a tkanki mięśniowej jest jak na lekarstwo, umówmy się - do uczucia wybuchowego seksapilu nam daleko. I wydawało mi się, że to właśnie wtedy przestałam o siebie dbać. Ale nie. Cofnęłam się o kilka lat wstecz. Cofnęłam się do czasu wyjazdu na studia. To nie ciąża zmieniła moje ciało. Ja je zmieniłam nieświadomie prawie 10 lat temu, kiedy zaczęłam wkładać na swój talerz największy syf. Będąc na studiach, pochłonięta całym tym wolnym i nowym życiem, zatraciłam się w nim również pod kątem jedzenia. Jadłam byle co, byle kiedy. Kupowałam najtańsze produkty, oszczędzając pieniądze i czas na przygotowanie obiadu. Piłam za dużo słodzonych napojów, nie ograniczałam alkoholu, dosładzałam, dosalałam wszystko. Fast foody były u nas na porządku dziennym. Tak właśnie wyobrażałam sobie studenckie życie - zakrapiane imprezy z przyjaciółmi, na stole pizza, mnóstwo słodyczy i słonych przekąsek, w ciągu tygodnia kebab na obiad, na śniadanie białe pieczywo, żadnych warzyw, mało owoców. Nie mam pojęcia, dlaczego tak to wyglądało - ale właśnie to mnie zgubiło. Pogubiłam się w swoich nawykach. 

Przez blisko 10 lat popełniłam praktycznie wszelkie możliwe błędy żywieniowe. Ciąża jedna i druga tylko te złe nawyki utrwaliła. 

Na czym tak naprawdę polega u mnie zmiana, która znacząco wpłynęła na pozytywny efekt wyzwania?

1. Zdrowe odżywianie

Przysięgam Wam na wszystkie świętości - choćbyście nie wiem, ile trenowali, biegali, pocili się na siłowni... - przy złym odżywianiu efekty będą mizerne lub żadne. Zdrowa i zbilansowana dieta jest podstawą w odchudzaniu. U mnie zmieniły się diametralnie nawyki żywieniowe, które pielęgnuję w sobie od roku i nad którymi nadal mam zamiar pracować. Z wieloma z nich jestem jeszcze na bakier, ale te podstawowe udało mi się wyrobić: 
- pożywne śniadanie krótko po przebudzeniu
- 4-6 posiłków dziennie w równych odstępach czasu (2 porządne, reszta to przekąski)
- warzywa i owoce w każdym posiłku
- produkty wysokiej jakości, jak najmniej przetworzone (mam tu na myśli np. mąki, pieczywo, kasze, makarony...)
- zero głodówek, spalaczy, sztucznych suplementów, diet CUD!
- i UWAGA - drobne odstępstwa od normy 😉 - staram się trzymać zasady 80/20, która bardzo mi pasuje i sprawia, że nie rzucam się na zakazane jedzenie jak wygłodzony dzik. Jem rozsądnie i świadomie. Potrafię zadowolić się połową ciastka, kiedyś dla zaspokojenia potrzebowałam całej tabliczki czekolady.

2. Woda

Porządnie nawodniłam organizm. Wyrobiłam w sobie nawyk picia na okrągło. Z początku nie było to łatwe, ale zawzięłam się i teraz szklanka wody w zasięgu ręki to już norma. Dzięki niej robię też dodatkowe 2 tysiące kroków dziennie - do toalety 😂 Tak naprawdę od wody wiele zależy i u mnie pierwsze efekty wizualne pojawiły się właśnie wtedy, kiedy zaczęłam po prostu pić wodę. Pozbyłam się natarczywych bólów brzucha, które towarzyszyły mi przez wiele lat. Wygładziła mi się cera, pozbyłam się cellulitu. Nie wiem, czy jest to ściśle związane z wodą, ale wiem, że na pewno bardzo mi w tym pomogła. To najprostsza i najtańsza metoda walki z wagą, niedoborami i złym samopoczuciem!

3. Ruch

Dziś nie wyobrażam sobie powrotu do starego stylu życia, w którym po prostu nie robiłam nic. I wierzcie mi - wystarczą 2-3 treningi w tygodniu, wystarczy jakakolwiek aktywność, żeby poczuć się lepiej, poprawić kondycję, zmniejszyć ryzyko zachorowań. Sprawna i aktywna kobieta jest dziś na wagę złota 😉 

Tak naprawdę na tych trzech punktach mogłabym zakończyć listę zmian. Ale mam jeszcze w zanadrzu jedną, która tak naprawdę jest dużo ważniejsza od tych już wymienionych i od której wszystko się zaczęło...

4. Świadomość

Zmiany w ciele są wynikiem zmian w głowie. Schudnąć to żadne wyzwanie. Największym wyzwaniem jest zmiana myślenia, tak aby utrzymać efekty na stałe. Tak, aby uniknąć efektu jojo. Tak, aby nie wpaść w pułapkę i nie zaczynać "od poniedziałku" co pół roku. Świadomość i wiedza na temat tego, jak o siebie zadbać jest nieoceniona. Żeby zmienić w sobie nawyki, żeby je utrwalić na stałe, należy zgłębić wiedzę na temat tego, co to znaczy zdrowo jeść i zdrowo żyć. Obejrzałam film "All that sugar", który otworzył mi oczy  i zmienił pogląd na jedzenie, cukier, dietę. Przesłuchałam setki nagrań i podcastów dotyczących np. świadomego robienia zakupów w sklepie, czytania etykiet, olbrzymiego znaczenia składu produktów... W Internecie jest skarbnica wiedzy - wystarczy po nią sięgnąć i poświęcić trochę czasu, żeby zrozumieć, ile błędów na co dzień popełniamy i jak je pomału eliminować. Świadomość tego, co ląduje na talerzu i jak jedzenie wpływa na nasze zdrowie, zmieniła moje życie - przysięgam. Dzielę się tą wiedzą z najbliższymi i wierzcie lub nie, dla mnie największą nagrodą wyzwania jest to, że zmotywowałam kogoś bliskiego do pracy nad sobą. Jeśli mój mąż zaczął pić zwykłą niegazowaną wodę, moje dziecko ćwiczy ze mną w domu, a koleżanka podjęła się własnego osobistego wyzwania, bo "też chce spróbować" - to właśnie TO jest moja nagroda.

A teraz kilka suchych faktów i liczb:

Waga sprzed wyzwania: 68kg - waga dzisiaj: 55kg 
Wymiary:
- talia 92cm → 74cm 
- biodra 103cm → 94cm
- udo 60cm → 52cm
Masa tkanki mięśniowej przewyższa masę tkanki tłuszczowej dwukrotnie - to podobno bardzo dobrze, ja się nie znam 😂
BMI prawidłowe, nawodnienie prawidłowe, ogólna ocena składu ciała to 82/100pkt - czyli mówiąc wprost - jest SUPER.

W sumie straciłam 13kg i 35cm w obwodach. 

Moi drodzy - jeśli zastanawiacie się, czy przez cały ten czas szłam jak burza, to powiem: NIE - miałam wzloty i upadki, wiele razy chciałam rzucić to w cholerę. Cały czas pracuję nad sobą i nawet kiedy się potknę, wstaję z kolan i cisnę dalej. Dziękuję Wam za wsparcie, dobre słowo i motywację. Dzięki wielkie, bo bez Was by mi się nie udało.
Kiedyś stałam w miejscu. Dziś idę do przodu - polecam.






poniedziałek, 11 listopada 2019

Dzień dobry, praco!

Uwielbiam etapy. Uwielbiam dzielić życie na etapy, uwielbiam, kiedy te etapy się przeplatają. Kiedy jeden etap się kończy, wiem, że to znak, że idzie kolejny i napawa mnie to ogromnym podnieceniem. Lubię zmiany, więc pewnie stąd to zamiłowanie do nowych rozdziałów w życiu. 

Od pewnego czasu trwa u mnie wielka rewolucja, z którą już się oswoiłam, ale której cholernie się bałam. Często podniecenie idzie u mnie w parze ze strachem, to nieodłączna część mojego charakteru. Właśnie te uczucia targały mną, kiedy szłam na studia i zostawiałam na kilka lat dom rodzinny... również wtedy, kiedy dowiedziałam się o ciąży i planowałam przeprowadzkę z Gdańska do Solca... Wiele sytuacji w życiu nauczyło mnie tego, że strach przed zmianami może być mobilizujący, a nie tylko paraliżujący. 

Jakiś czas temu zakończył się jeden z ważniejszych etapów mojego życia, taki który nie wróci już nigdy. No, a przynajmniej nie w takiej formie 😏 Etap beztroskiego macierzyńskiego pobytu w domu. Wiecie, mam wokół mnóstwo matek, które są jeszcze w tym momencie swojego życia pełną piersią (dosłownie!) i całą sobą - patrzę na te matki i niejako im zazdroszczę. Bo o ile macierzyństwo jako takie trwa do końca życia, o tyle ten urlop matki i dziecka w domu, we dwoje przemija zbyt szybko i uwaga - należy się nim cieszyć! Mówię to z pełną świadomością błędów, jakie popełniałam przez ostatnie 4 lata. A było ich sporo - nerwy o byle brud na stole, nerwy o płacz dziecka, nerwy o to, że znowu rozlało mi kawę na podłogę, że mleko nie leci mi z cycka strumieniem, że w nocy trzeba wstawać, że kolkę trzeba leczyć, że szczepienia trzeba przypilnować... Nerwów było wiele. Wiele z nich zupełnie bezpodstawnych. Wiele wymyślonych na poczekaniu, zupełnie niepotrzebnych. Często były sytuacje, w których zamiast radości z bycia z maluszkiem w domu, była złość i jakieś rozgoryczenie. To nie była żadna depresja, żaden baby blues, żadne wielkie nieszczęście - to był mój charakter. Oczywiście, że każdego dnia dziękowałam Bogu, że mam zdrowe i radosne dzieci! Oczywiście, że codziennie doceniałam chwile sam na sam z maluchami, kiedy mogłam je wąchać i  tulić do woli i nikt mi w tym nie przeszkadzał. I żadna obca baba nie mówiła do mojego maleństwa "Aluniu" , a ona do niej "ciociu kochana". Doceniałam to bardzo, jednak z perspektywy czasu widzę, że niedostatecznie. Że mogłam wiele rzeczy zrobić bardziej, lepiej, mocniej i z większą satysfakcją. Za dużo było w tym macierzyńskich stresów, a za mało radości, która na pewno bardziej by się przysłużyła w tym czasie moim dzieciom.

Okres po porodzie, cały ten urlop macierzyński to czas tak magiczny i tak krótki, że szkoda łez i nerwów na codzienne bzdury. Bo umówmy się - nigdy nie będziesz miała tyle czasu dla dziecka i domu, co właśnie podczas tego etapu swojego życia, choć może wydaje Ci się często, że tego czasu nie starcza Ci na nic! Biegasz po chacie z wywieszonym jęzorem, odwalasz tańce z mopem, trzema rękoma próbujesz ogarnąć dzieci i obiad, i nawet się nie obejrzysz, a za oknem już ciemnica. Czy nie jest tak, że wydaje Ci się, że nic pożytecznego dziś nie zrobiłaś i czas uciekł Ci przez opuchnięte połogiem palce? 😏 Jeśli tak jest, spójrz proszę na swoje śpiące spokojnie dzieciątko: ubrane w czystą piżamkę, wysmarowane pachnącym kremem, z wyczesanymi dokładnie włoskami, obciętymi starannie paznokciami u stópek, z misiem przy twarzy i zadowolonym, najedzonym brzuszkiem. Spójrz na męża, który właśnie zjadł ciepłą kolację i popija soczyście zimne piwko, które mu chłodzisz od południa. Spójrz na dom, który mimo całodziennego chaosu i rozgardiaszu - STOI! On stoi!!! Kij, że zmywarka pęka w szwach, na stole zabawki, w kącie odkurzacz, którego nie zdążyłaś jeszcze schować. Jeśli dziecko nie rozniosło Ci chaty w pył, wierz mi - wygrałaś dzień! Czasem po prostu musi być chaotycznie. Dziecko wnosi w życie tony szczęścia, ale tyle samo rozgardiaszu - i o to w tym wszystkim chodzi. Właśnie TO należy docenić i właśnie TYM należy się cieszyć do upadłego. Bo ten etap skończy się szybciej, niż myślisz.

Mój urlop macierzyński trwał długo. Pewnie gdyby mógł, trwałby jeszcze dłużej, bo szczerze nie wyobrażałam sobie powrotu do pracy ani trochę. Suma sumarum, zdecydowałam się na ten krok i pożegnałam pieluchy, laktator i dopołudniowe kawki u koleżanek (😭😭😭). Powrót na ścieżkę własnego rozwoju po takiej przerwie jest trudny, zwłaszcza, kiedy łączy się z wysłaniem małego Robala do żłobka. Ten stres jest wówczas tak skumulowany, że nie jesteś w stanie spać. Autentycznie. Na szczęście, kiedy miejsce pracy okazuje się strzałem w dziesiątkę, a obok masz pomoc i wsparcie rodziny, ciśniesz z dnia na dzień coraz śmielej i zapominasz o tych wszystkich stresach. 

To jest moje nowe życie. Życie rodzinne skrócone dziennie o jakieś 10 godzin, skumulowane w 4 intensywne godziny, jakie zostały mi po pracy i które mogę poświęcić w 100% najbliższym i znajomym... Ogarnianie wszystkiego tego, co kiedyś zajmowało mi cały dzień, teraz musi się zmieścić w zaledwie kilku chwilach. Przestawienie się na nowe tory nie jest wcale łatwe, ale absolutnie jest do zrobienia. I myślę, że potrzebne. Będę niepoprawna macierzyńsko, będę za to wychłostana przez niektóre matki, ale wiecie co - nowa praca bardzo dobrze mi zrobiła. I mimo że tęsknię niemożliwie w ciągu dnia za dziećmi, to nie żałuję tej decyzji. Jestem teraz potrzebna gdzieś indziej, robię coś ważnego, staram się być w tym dobra. Wiem, że przyszła kolej na mnie. Chciałabym być spełniona,szczęśliwa i przelewać te uczucia na moją rodzinę. I jestem na bardzo dobrej drodze! 😏









środa, 7 sierpnia 2019

Wyzwanie na 100%

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak to jest robić coś na 100%? Albo czy kiedykolwiek ROBILIŚCIE coś na 100%? Czy przeszło Wam kiedyś przez myśl, że robienie czegoś na 100% nie jest do końca zdrowe? Brzmi absurdalnie, prawda? Jak to - starania na maxa, branie z życia pełnymi garściami, spełnianie w zupełności swoich lub czyichś oczekiwań - to ma być niezdrowe?

A jednak.

Już od dłuższego czasu chodzi mi to po głowie. Ta cała zasada 80/20 w odchudzaniu/odżywianiu... Ta cała @psycholog_na_diecie (obserwujcie Agatę na Instagramie - ta kobieta to moje odkrycie)... Te jej wywody o niebyciu idealnym. Temat wraca jak bumerang.

Agata poruszyła ostatnio ważną kwestię dotyczącą udziału w wyzwaniach sportowych, choć ja uważam, że temat można potraktować jeszcze szerzej, ale o tym później. Napisała wpis, w którym wyjaśnia, czemu działanie na 100% przynosi niekiedy odwrotny od zamierzonego skutek. I ja bym chciała ten temat przedstawić trochę po swojemu, ali-babkowemu.

Weźmy na przykład wyzwanie Chodakowskiej #missionbeachbody, które trwa w najlepsze i w którym czynnie biorę udział. To idealny przykład tezy, którą głosi Agatka - że tego typu wyzwania mogą skończyć się frustracją i niechęcią do sportu. Dlaczego? Z kilku powodów...

Pierwsza psychologiczna faza wyzwania (jakiegokolwiek wyzwania, w tym wypadku wspomnianego z Ewką) polega na tym, że są nagrody do zdobycia, o które w tym challenge'u walczymy. I to nie byle jakie: tydzień na Malediwach, tydzień metamorfozy w Polsce, zapas kosmetyków, przekąsek, wejściówki na BeActiveTour (to cykl treningów i spotkań z Ewą), roczny dostęp do płatnej platformy beactivetv.pl (zbiór wszystkich treningów Ewy z udziałem jej samej i różnych innych trenerów)... Ta faza nazywa się motywacją zewnętrzną, a więc walką o czyjeś uznanie, o nagrodę rzeczową (lub inną namacalną). Prowadzi ona do tego, że osoba, taka jak ja, która do tej pory w swoim osobistym wyzwaniu trenowała 3-4 razy w tygodniu, nagle musi się przestawić na tryb 6 treningów w tygodniu. To znaczy... musi to pojęcie względne. Ale jeśli jest walka o nagrody, to wypada, żeby sprostała zasadom, raportowała postępy, robiła sobie zdjęcia i dawała odpowiednie hasztagi. Ten rodzaj motywacji potrafi w pewnym momencie doprowadzić do skrajnego przemęczenia, ponieważ organizm nagle dostaje zadania, którym nie zawsze umie sprostać. Bez wyzwania po prostu odpuściłabym trening, kiedy jestem zmęczona lub nie mam na niego ochoty. Wtedy po prostu poszłabym w regenerację. Ale jest czwartek, wszystkie laski odpalają Volume (genialny program z gumą oporową modelujący sylwetkę) i pojawia się presja - co, jeśli go nie wykonam?! Przecież ona patrzy! Obserwuje, śledzi! W tym wypadku robisz trening, na który nie masz sił i ochoty. To zupełna odwrotność tego, o co chodzi w sporcie - o miłość do niego, o przyjemność i samozadowolenie. Ja na szczęście nie przechodzę w tym wyzwaniu jakichś większych kryzysów i staram się podchodzić do niego z głową, ale widzę u wielu uczestniczek zmęczenie materiału na tym etapie wyzwania i walkę za wszelką cenę pomimo tego zmęczenia.

Istnieje przekonanie, że jeśli nie wykona się zaplanowanego treningu, nie zrobi się go szósty dzień z rzędu, to następnego dnia waga pokaże 5 kilo więcej. Że jeśli zje się z dzieckiem loda albo zamówi pizzę na obiad, to całe to odchudzanie straci sens. Że zdrowe odżywianie to wyłącznie ciemny makaron, duszony kurczak i brokuły, że dieta jest nudnym przymusem. Takie przekonanie według psychologów, małymi krokami potrafi doprowadzić do braku samoakceptacji, do zaburzeń odżywiania, do depresji. Wieczny wyścig, codziennie obsesja na punkcie liczenia kalorii, trenowanie ponad siły... Nie ma to nic wspólnego ze zdrowym i aktywnym stylem życia. Regeneracja jest ogromnie ważnym i bardzo niedocenianym elementem w całym procesie odchudzania (jeśli mówimy typowo o zrzuceniu nadprogramowych kilogramów). Powinno się dać odpocząć ciału wtedy, gdy jest zmęczone. Powinno się słuchać własnego organizmu. Powinno się być dla siebie dobrym, traktować ciało i zdrowie z szacunkiem.

Działanie na 100% w przypadku wyzwania, które trwa 50 dni i które każe Ci w tym czasie wykonać ponad 40 treningów, może doprowadzić do wycieńczenia - po prostu. Jeśli ciało wysyła nam sygnały, jeśli pokazuje, że już nie domaga, należy go posłuchać i się zatrzymać. Wiadomo - kosztem lajków, kosztem nagród, kosztem poklasku. Ale w tym momencie w psychologii pojawia się druga faza motywacji, tzw. motywacja wewnętrzna, czyli niespowodowana chęcią akceptacji otoczenia czy wygraną, lecz własnymi, wewnętrznymi potrzebami. Ta faza świadczy o tym, że dojrzałeś/łaś. Że stać Cię na odpoczynek, na dystans, na regenerację. Że nie robisz tego dla kogoś, tylko dla siebie. I paradoksalnie wygrasz więcej wówczas, jeśli w odpowiednim momencie przystopujesz, niż jeśli dobrniesz do mety z wywieszonym jęzorem, padając na twarz i dochodząc do siebie przez kolejny miesiąc (nie wspominając o tym, że możesz sobie po prostu zrobić krzywdę).

Okazuje się, że dość popularna ostatnimi czasy zasada 80/20 w jedzeniu również daje lepsze efekty niż trzymanie tzw. czystej michy na 100%. O tej zasadzie wspomniałam w poście Psycho-post (odsyłam, zapraszam), a przywołana już @psycholog_na_diecie trąbi o niej każdego dnia na swoim Instagramie. Człowiek nie jest w stanie utrzymać rygorystycznej diety przez całe życie. Prędzej czy później może się potknąć i wtedy pozostaje pytanie, czy:
a) będzie potykał się świadomie, raz na jakiś czas, z umiarem, wracając jutro do dobrych nawyków żywieniowych, czy
b) wywróci się na pysk pewnego dnia, pożre pół cukierni, napadnie na McDonalds'a bez żadnych hamulców, bo odmawiał sobie wszystkiego przez lata, i na koniec wyrzuty sumienia  po prostu go załamią..? Który scenariusz brzmi lepiej? :) Krótko mówiąc, chodzi o to, że nie należy dzielić jedzenia na to zakazane i to dozwolone. Lepiej jeść rozsądnie i zdrowo na codzień, i czasem pozwolić sobie na drobny grzeszek, z pełną świadomością i umiarem. Nie wpłynie on znacząco na Twoją wagę czy ogólny stan organizmu, ale zaspokoi nagłą potrzebę i pozytywnie wpłynie na psychikę.

Czy bycie idealną mamą jest dobre? Czy jest w ogóle możliwe?! Pytam retorycznie, bo oczywistym jest, że nie da się wychować i przeprowadzić dziecka przez życie w sposób idealny. Bycie trochę spaczonym, nie do końca poprawnym i lekko niedoskonałym nie jest dziś żadnym powodem do wstydu. Matka nie jest w stanie ogarniać życia na pełnych obrotach przez całą dobę, bo zwyczajnie się zajedzie. Jeśli się mylę, to mnie poprawcie. Jednak osobiście wolę, żeby moje dziecko wróciło uwalone od piachu z placu zabaw, niż wygłaskane i czyściusieńkie. Bo ja siedziałam sobie na ławeczce w słonku, podczas, gdy ono zapindalało przez piaskownicę wzdłuż i wszerz, zjadając piasek i wrzucając go sobie w gacie, ale sprawiało mu to tyle frajdy, że żaden park rozrywki nie może się temu równać. Matka się relaksuje, dziecko łobuzuje: win / win ! Wolę, żeby zaliczyło glebę któryś raz z rzędu, ale nauczyło się wstać, otrzepać kolana i pobiec dalej, niż żeby szło przez życie trzymając się mojej nogawki, ze strachem o swoje dupsko, nieodważne, niepewne siebie. Wolę, żeby nie miało czapeczki na głowie, kiedy i ja jej nie potrzebuję, żeby siedziało w odkrytym basenie i oswajało się z bakteriami, żeby dało buzi swojej kuzynce.. niż żeby złapało katar przy pierwszym kontakcie z wodą albo dostało alergii za rok-dwa, bo zetknęło się z takim czy innym kurzem po raz pierwszy w życiu. Czy to jest idealne wychowanie? Nie, nie jest. W 80% wychowuję dzieci dobrze, ale pozwalam sobie i im na odstępstwa i luz. Wszyscy wygrywamy.

W szafie mam setki ubrań. Czy noszę 100% z nich? Nie, noszę 20% z nich przez 80% dni w roku. Reszta leży i się kurzy.

Wyzwania dają całe mnóstwo korzyści. Uczą dyscypliny, ale też obnażają nasze słabości. Wyrabiają w nas pewną rutynę, ale niestety czasem powodują upadek. Ja myślę, że wyzwania należy podejmować i należy je kończyć, zwłaszcza, jeśli ktoś ma tak słomiany zapał, jak ja. A z jakim skutkiem i jakim wynikiem zakończymy wyzwanie - to zupełnie inny temat. Lepiej zwolnić w momencie słabości i za chwilę ruszyć dalej do przodu, niż całkowicie się poddać. Lepiej dobiec do mety drugim, ale ze zdrową głową i ciałem. Lepiej tak, niż się zajechać. Niż zepsuć sobie zdrowie, skrzywić umysł i myślenie.

Wszystko wskazuje na to, że dobrnę do końca wyzwania #missionbeachbody. Kilka razy się wywaliłam, naciągnęłam tzw. dietę, wyłączyłam komputer zanim zaczęłam trening. Ale nie żałuję, bo wiem, że zrobiłam to w trosce o swój organizm.

18 dni do końca! Jak pójdzie, nie wiem. Pewne jest, że nie dam z siebie 100% 😊







wtorek, 23 lipca 2019

Wyprawka dla noworodka - czego NIE KUPOWAĆ

Jest wieczór. Siedzisz wygodnie na sofie, nogi skrzyżowane opierają się o podnóżek, ciążowy brzuch zasłania Ci ekran telewizora, na brzuchu stawiasz sobie miskę z zupą. Skaczesz pilotem po kanałach, co rusz zmieniasz pozycję i próbujesz usadowić swój wymagający tyłek w wygodny sposób, tak żeby tu nie cisnęło, tam nie wkurzało, gdzie indziej nie swędziało. Poprawiasz majtki, które wrzynają się w nieznane wcześniej zakamarki i nabierasz powietrza, jakby miał by to być wyczyn tygodnia, bo dziecię uciska na wszystko, czym wcześniej zwykłaś oddychać. Coraz częstsze jęki i stęki nie robią już na Twoim partnerze wrażenia. Siedzi grzecznie przy komputerku i klika coś dla niepoznaki, byle byś tylko nie zawołała o kolejną szklankę "czegoś dobrego do picia" i kolejny talerz "czegoś słodkiego do podjedzenia". Skrzętnie udaje, że ciężko pracuje, bo a nuż jego wielorybia luba zażyczy sobie wyżerki o 22:00 i biedak będzie musiał dygać do najbliższego Maca albo kebaba. Siedzi więc cichutko, nie daje o sobie znać, ma pewnie nadzieje, że w ogóle o nim zapomniałaś. Cwaniak.

I tak mija kolejna minuta bezproduktywnego nicnierobienia przed telewizorem i wymagającego hodowania małej istoty w brzuchu, gdy nagle dobiega Cię dźwięk powiadomienia w telefonie. Z przestrachu podskakujesz, ile sił w tyłku zostało, talerz z zupą epicko ląduje na nowej narzucie, a Ty z gracją stu-kilowego walenia, sięgasz po telefon na drugim końcu sofy.

I nagle oczy wyłażą Ci z orbit, klikasz, co tam trzeba kliknąć i okazuje się, że apka na Twoim smartfonie informuje Cię, że oto dziś, właśnie w tej chwili, wkroczyłaś w swój ostatni miesiąc ciąży! Czy to dziewiąty, czy dziesiąty, nikt tego do końca nie wie, nikt tego nie umie policzyć ani profesjonalnie wyjaśnić, bo przecież ciąża miała trwać 9 miesięcy, a bujasz się z tym brzuchem 40 tygodni. No ni w kij, ni w oko nie pasuje. Suma sumarum, dowiadujesz się, że zostały Ci dokładnie 4 tygodnie do przewidywanej daty porodu, choć jak świat światem, nie znasz i pewnie nigdy nie poznasz kobiety, która urodziła dnia wyznaczonego przez lekarza czy mądrą aplikację.

4 tygodnie do porodu. 28 dni! Czy to jest ten moment, żeby zacząć kompletować wyprawkę dla malca? Rozlana zupa i upaprana narzuta nagle zeszły na drugi plan, bo oto okazało się, że nie jesteś gotowa na przyjście potomka! Nic a nic! Torba do szpitala leży gdzieś odłogiem, jeszcze puściutka w środku, a Twoje myśli nagle z przestrachem zaczynają wybiegać w przyszłość! Bo o ciąży naczytałaś się zapewne jak nikt, fora przejrzane, przebieg porodu w teorii obcykany... Jednak nagle dochodzi do Ciebie, że przecież ciąża dobiegnie kiedyś końca, a Ty lekko zielona w temacie noworodka w domu.

Końcowy etap ciąży to w większości przypadków, jakie znam, wizja urządzania pokoju dla maleństwa i kompletowania wyprawki. Tony ciuszków od dzieciatych koleżanek, cała piwnica "ułatwiaczy życia", "uspokajaczy", "ulepszaczy" i innych atrakcji dla malca... Sąsiadka podaruje matę interaktywną, znajoma z pracy dorzuci wór grzechotek... Wszystko pięknie, gesty te zwykle wynikają z dobrej woli, ale Ty właśnie zostałaś zasypana toną przedmiotów, z którymi musisz teraz coś zrobić.

Większość matek, kompletując wyprawkę, zastanawia się i punktuje rzeczy, które są niezbędne dla niej i noworodka, które stanowią absolutne must have początków macierzyństwa, które mają to macierzyństwo niejako ułatwić. I tak niestety, z miesiąca na miesiąc obrastamy w gadżety, zabawki, ciuchy i kosmetyki, które za chwilę nie będą miały, gdzie się podziać.

Przed porodem warto oczywiście zaopatrzyć się w niezbędniki i to jest rzecz niezaprzeczalna. Aczkolwiek z punktu widzenia matki dwójki maluchów, nieco starszych niż miesięczny mlekopijca, chciałam zwrócić uwagę na to, czego nie warto w domu posiadać. Żeby nie zarosnąć wszystkim wokoło, żeby mieć gdzie postawić stopę w domu i żeby przy okazji nie wydać niepotrzebnie milionów monet na coś, czego nie będziesz używać, warto choć orientacyjnie wyobrazić sobie rzeczy zbędne i mało potrzebne.

(Uwaga, uwaga: Nie jest to wpis profesjonalny ani naukowy. Potraktuj go jako zbiór luźnych porad i sugestii, a nie jedyny wyznacznik  w przygotowaniu się do przyjścia dziecka na świat. Pamiętaj też, że co matka, to inny pogląd - moje wytyczne wcale nie muszą pokrywać się z Twoimi 😊)

Noworodek w domu to wielkie wydarzenie i mnogość zbytecznych przedmiotów w mieszkaniu potrafi przytłoczyć i stworzyć problem. Zebrałam od znajomych wiedzę na temat tego, co warto pominąć w kompletowaniu wyprawki dla niemowlaka. Jest to oczywiście lista subiektywna, jednak te pozycje powtarzały się u wielu matek, więc coś w tym musi być.

1. Kosmetyki

Wiele położnych, lekarzy i doradców zwraca uwagę na używanie kosmetyków u maluszków, wyznając zasadę "im mniej, tym lepiej". Skóra noworodka ma przede wszystkim oddychać i tak naprawdę, jeśli nie dzieją się z nią niepokojące rzeczy, typu alergie, wysypki, stany zapalne, kosmetyków praktycznie nie potrzeba. Kąpiel dziecka może odbywać się w czystej wodzie (lub z niewielkim dodatkiem np. emolientów), a pielęgnacja ciała dziecka może ograniczyć się do okolic intymnych i pupy. Krem przeciwko odparzeniom, delikatny płyn do kąpieli, sól fizjologiczna do zakrapiania oczu oraz patyczki/waciki do suchej pielęgnacji kikuta pępowiny - to absolutnie wystarczy. Zimą przyda się również krem na mróz/wiatr, latem zaś krem z wysokim filtrem UV.
Niepotrzebne zatem są:
- oliwka;
- kremy, balsamy nawilżające;
- szampony do włosów;
- żele.

Pamiętać należy, że często kobieta sugeruje się listą kosmetyków dołączoną gdzieś w sklepie czy aptece do produktu danej firmy. Oczywistym jest, że będzie na niej cała gama "potrzebnych niezbędników" danej marki, jednak należy zachować przy tym zdrowy rozsądek. W tej kwestii naprawdę mniej, znaczy lepiej.

2. Zapas butelek i smoczków

Jest kilkadziesiąt firm i rodzajów butelek oraz smoczków. Każde w innym kształcie, o innym zastosowaniu. Anty-kolkowe, uspokajające, imitujące brodawkę mniej lub bardziej. Robienie zapasów w tym przypadku nie ma sensu. Nie wiadomo, czy dziecko będzie chciało pić z butelek i używać smoczków i nie wiadomo, czy zaakceptuje jakiekolwiek z nich. Lepiej zatem wstrzymać się z tym zakupem lub zakupić jeden rodzaj, żeby sprawdzić, czy maluszkowi on pasuje. To nie są tanie rzeczy, ja sama mam w domu kilka nigdy nieużywanych smoczków i nierozpakowanych butelek. Człowiek mądrzeje z każdym kolejnym dzieckiem 😂

3. Sterylizator do butelek

Jeśli nie wiesz, czy i jak długo będziesz karmić piersią, tym samym nie wiesz, czy kupisz butelki do mleka czy też nie, lepiej odłóż zakup tego sprzętu na później, o ile w ogóle kiedyś Ci się on przyda. Częste wyparzanie i każdorazowe mycie butelki po użyciu, w mojej opinii i opinii zaprzyjaźnionych matek, wydaje się być wystarczającą pielęgnacją.

4. Akcesoria do łóżeczka

Mamaginekolog wielokrotnie wspominała, jak powinno wyglądać łóżeczko dla noworodka. Po profesjonalną lekturę odsyłam Was tu: Łóżeczko dla noworodka W tym artykule jest co prawda poruszona kwestia łóżeczka pod kątem zmniejszenia ryzyka nagłej śmierci łóżeczkowej, ale znajdziecie w nim porady, czego nie warto pchać do dziecięcego łóżeczka również ze względów higienicznych. A są nimi:
- ochraniacze na łóżeczko - zapobiegają co prawda uderzeniom w główkę, ale umówmy się, żaden noworodek przez pierwsze tygodnie życia nie jest w stanie zrobić sobie krzywdy o szczebelki, bo po prostu ma mocno ograniczoną motorykę, delikatnie mówiąc 😃
- baldachim czy inne ozdobne wisiadło nad łóżeczko - zbieracz kurzu, roztoczy, dodatkowo utrudnia nagły i natychmiastowy dostęp do dziecka. Wygląda uroczo, pięknie wpisuje się w idealny wystrój pokoju, ale nie wystrój jest tu priorytetem.
- falbanka pod łóżeczko - kolejny materiał, który utrudnia cyrkulację powietrza w okolicy łóżeczka, a stanowić ma w mniemaniu rodziców albo ozdobę, albo formę zakrycia tego, co pod łóżeczkiem. Zbędnik.
- pościel - zaleca się, aby noworodek spał na płaskim materacu, pod lekkim kocykiem lub w śpiworku. I to na tyle, jeśli chodzi o pościel dla dziecka. Z poduszki długo nie skorzysta, podobnie z grubej kołdry. Wszelkie dodatkowe "latające" luzem po łóżeczku przedmioty, stwarzać mogą zwyczajnie zagrożenie dla maluszka. Ciasno naciągnięte prześcieradło + kocyk - finito.

5. Karuzela nad łóżeczko

Dalej w temacie łóżeczka... Przy Ali mieliśmy karuzelę. Grało to dniami i nocami. Świeciło, kręciło się, generalnie full wypas. Czy to niezbędnik dla noworodka? Nie sądzę. Aśka nie ma karuzeli, zepsuła nam się zaraz po jej narodzinach i jakoś odkładaliśmy długo w czasie jej naprawę, aż w końcu wylądowała w koszu. Wydaje się być typową fanaberią rodziców, żeby łóżeczko ładnie wyglądało, żeby coś grało i śpiewało, a dodatkowo stwarza poczucie, że dzieciątko się przy tym uspokaja. Noworodek poza biciem serca mamy, nie potrzebuje żadnych umilających jego życie dźwięków 💙

6. Krzesełko do wanienki

??? Szczerze powiedziawszy, w ogóle nie wiedziałam, że coś takiego istnieje i w czym dokładnie ma pomóc. Dla niewtajemniczonych, podsyłam grafikę:


Zdjęcie ze strony sklepu Smyk.pl

To innowatorskie cudo wkłada się do wanienki i sadowi na nim dzieciaczka. Zmyślne, prawda? Przypuszczam, że ma służyć temu, ażeby dziecko nie zamaczało się zbytnio w wodzie oraz, aby łatwiej je utrzymać podczas kąpieli. Ale umówmy się - z punktu widzenia czysto praktycznego, jest to dodatkowy gadżet zajmujący miejsce w domu, a z punktu widzenia uczuciowego  - mocno ogranicza kontakt z noworodkiem w kąpieli, który jest niezwykle istotny w jego pierwszych miesiącach życia. Wystarczy stanowczo i pewnie przytrzymać maluszka w wanience i sprawa załatwiona. Bezpośredni kontakt z rodzicem nie powinien być ograniczany, jeśli nie jest to konieczne. Nauka kąpania maleńkiego dziecka sprawia zapewne nieco kłopotu i przysparza na początku trochę stresu, jednak kilka dni i nabiera się wprawy.

7. Leżaczek/bujaczek

Wśród moich znajomych matek okazuje się, że raptem co druga używała bądź ma zamiar używać tego produktu. Głównie chodzi o to, by dzieciątko poleżało, pobujało się, przysnęło i generalnie dało matce się ogarnąć. My używaliśmy sporadycznie, dłużej leżaczek się kurzył niż był używany. Kosztuje niemało, funkcji ma dużo, czy jest do końca bezpieczny dla kręgosłupa - tego nie wiem, opinie są podzielone. Mówi się, że zdrowiej położyć maleństwo na twardym i prostym podłożu. Nie jestem specjalistką, ale widzę, że to dość popularna teza wśród lekarzy dziecięcych, także... Warto przemyśleć zakup takiego cuda.

8. Wymyślne ubrania 

Wiadomo - dostajesz tony ubrań po dzieciach swoich znajomych i rodziny. Są wśród nich niezbędniki, ale są też rzeczy, które są po prostu ładne. Czy praktyczne, to już kwestia sporna. Generalnie maluszka należy ubierać w ciuchy, które są wygodne, przewiewne i łatwo... "zakładalne". Wszelkie falbanki, koronki przy szyjce, zdobne guziczki na pleckach, wielowarstwowe maleńkie sukieneczki - to wszystko pięknie wygląda w sklepie, kusi swoją urodą, jednak ma niewiele wspólnego z praktycznością. Body, pajac, śpiochy - to absolutne must have , a na resztę przyjdzie pora, gdy maluch podrośnie.

9. Buciki "niechodki"

Garderoba dziecięca to naprawdę temat rzeka. Osobiście otrzymałam z różnych źródeł około 10-15 par takich niechodków. Piękne! Maleńkie, zdobione, świecące i kolorowe! Nigdy ich nie ubrałam. Nie mają nic wspólnego z bucikami, stanowią typową ozdobę stopy dziecka i są kompletnie zbędne na początku jego życia. Produkuje się już nawet sandałki i japonki w rozmiarze 0-3 miesiąca - pytam, po co? Jeśli dla wyglądu i uatrakcyjnienia dziecięcego image'u, zalecam odpuścić, zwłaszcza, że oczywiście cena jest kompletnie nieadekwatna w stosunku do praktyczności zastosowania.

Jestem bardzo ciekawa, czy macie inne pomysły na takie nieprzydatności noworodkowe. Dajcie znać, czy jest coś, co u Was się kompletnie nie sprawdziło, a czego nie ma na mojej liście. Pomoże to na pewno nie jednej mamie ograniczyć wydanie ogromnej sumy pieniędzy, których i tak na początku rozpływa się całe mnóstwo 🙈

Ale spoko, dziecko to podobno inwestycja.

poniedziałek, 15 lipca 2019

Jedzie pociąg z daleka...!

Już dawno nie spędziłam z Alą tyle czasu sam na sam, co w ciągu ostatnich 2 naszych wyjazdowych dni. Laska truła mi od kilku ładnych miesięcy, że chce pociągiem. Nieważne, dokąd! Na rynek w Solcu, na Ural, gdziekolwiek, byle powąchać przedział i zobaczyć, czy faktycznie jest tam pojemnik na śmieci i duże okno, jak wyczytała w Kici Koci. Odwlekałam całą akcję, bo szczerze, to myślałam, że to chwilowa zachcianka. Ale to już tak duża i rezolutna dziewczynka, że jej prośby, jak się okazuje, należy traktować śmiertelnie poważnie, a ich niespełnienie grozi dziecięcym foszkiem.

Wybrały się więc w daleką podróż.

Ala już na kilka dni przed, nagadała w przedszkolu wszystkim cioteczkom, że pojedzie do Słupska do Hani. Tak więc cała placówka była dokładnie poinformowana, kiedy, czym i do kogo. Żeby nie było wątpliwości, to nie była pierwsza taka Alutkowa wyprawa. O pierwszej, z goła innej logistycznie, ale tak samo fascynującej, pisałam 2 lata temu tu, o tu: O Pierwszym razie Ali  Wtedy to moja malutka, półtoraroczna córeczka, w większości latała po przedziale jak opętana szatanem, a potem padała umordowana na moich kolanach. Drugi raz wybrałam się z nią pociągiem, kiedy byłam w 8 miesiącu ciąży z Asią. Dziś patrzę na to wydarzenie trochę ze zgrozą, bo spędziłam ten dzień uganiając się za Alą, a jednocześnie tocząc swój wielki tyłek i jeszcze większy brzuch przed sobą. To było skrajnie nieodpowiedzialne, zważywszy na fakt, że kilka dni później zemdlałam i trafiłam do szpitala - a gdybym tak padła na gdańskiej starówce, z małym brzdącem u boku?! Klękajcie narody - nigdy więcej takich ekscesów.

Ostatnia podróż była zdecydowanie najbardziej udana. Z tak dużym dzieckiem można spędzać czas na miliardy sposobów. Jeśli jesteś mamą, która uwielbia gapić się w pociągu przez okno, dajesz córce kolorowankę i błyszczące od nowości kredki. Jeśli masz taką córkę, jak Alutka, bądź pewna, że masz dużą część podróży z głowy. Ala to urodzona artystka i z byle krowy wyczaruje tęczowe cudo. Trzeba tylko dać jej trochę swobody i od czasu do czasu rzucić pochwałą, a jej skrzydełka rosną, ego idzie w górę, a zapał sięga nieba.

W taką podróż fajnie zabrać kilka gier, które są łatwo przenośne, sprawiają dziecku frajdę i jednocześnie nie są zbyt drogocenne. Genialnym rozwiązaniem jest zapewne większości z Was znana gra "Dobble", która występuje również w wersji dziecięcej. My jednak od zawsze gramy w tę tradycyjną - polecam, klik: Dobble - jeśli rezerwujecie w pociągu Intercity miejsca przy stoliku, ta gra sprawdza się rewelacyjnie. Sama w sobie świetnie wpływa na koncentrację u dziecka i rozwija zdolność wyszukiwania par obrazków. Dodatkowo oczywiście sprawia mnóstwo radości, kształtuje ducha rywalizacji i... zajmuje czas 😄

Ala uwielbia książki. Wszystkie, bez wyjątku! Trudne, łatwiejsze, z obrazkami, z tekstem. Myślę, że to dlatego, że lubi słuchać, więc nawet jeśli nie rozumie do końca opowieści samej w sobie, to osłuchuje się z nowymi słowami, resztę wyczyta z ilustracji i jest cała happy. Zabrałam ze sobą całą serię książek o Kici Koci (znacie? zachęcam z całego serca, idealna dla dzieci w przedziale 2-4 lata: Kicia Kocia). W jednej z części Kicia Kocia śmiga pociągiem do ciotki, także książeczka wprost stworzona na takie wojaże! A, no i taka mała uwaga dla podróżujących pociągami: jeśli kiedykolwiek spotkanie w przedziale dziewczynkę podobną do mojej Ali, która dzierży w dłoni Kicię Kocię, spodziewajcie się, że się do Was dosiądzie i każe sobie przeczytać przynajmniej jedną część... Tak właśnie Ala poznała w pociągu panią Monikę 😃

Nasza podróż trwała długo. Jechałyśmy 6 godzin w jedną stronę. Z przesiadką. Było co robić. Objadłyśmy całe nasze jedzeniowe zapasy, opiłyśmy się wodą i kawą, a lwią część podróży po prostu przegadałyśmy. Moje dziecko to gaduła i ja dosłownie nie znam drugiej takiej, co tyle chlapie dziobem! Są tacy, co twierdzą, że ma to po mamusi, ale ja nie wiem, ile w tym prawdy.

Z Alicją pogadasz jak ze starą plotkarą na targu. O wszystkim, dosłownie! To, co widać za oknem, w pewnym momencie staje się monotonne i rozmawiać o kolejnym bajorku albo lesie to z leksza nudne zajęcie. Na szczęście co 10 minut pociąg zalicza stacje i wtedy dyskusja toczy się o tym, dlaczego ten pociąg zwalnia, dlaczego staje, dlaczego stoi, dlaczego nadal stoi, kiedy ruszy i dlaczego już rusza. Wspaniałe. Wręcz wyborne zajęcie - tłumaczenie dziecku takich kwestii po dziesiątym - dwudziestym razie bardzo rozwija NASZĄ wyobraźnię! Bo dziecko nie kupi kolejnego "bo pasażerowie chcą wsiąść".  Z czasem trzeba się wysilić i dorobić do tego zdania kilka epitetów, dodać fabułę, bohaterów głównych i pobocznych, zawiązać akcję i tym samym jakkolwiek wzbudzić u dziecka zainteresowanie. Niełatwe zadanie, ale podczas 12 godzin w podróży, dochodzi się do wprawy.

Alicja sama również wymyśla niespotykane historie i raczy nimi zarówno mnie, jak i współpasażerów. A kiedy zaczyna jej się wyjątkowo nudzić, a spać nie ma ochoty, wypala, żebym puściła jej Peppę na Netflixie. Reakcja ludzi wokoło bezcenna - zwłaszcza w szczerym polu, gdzieś między Łebieniem, a Damnicą. A jak mówię Ali, że ni dy rydy, bo nie mam Internetu w tym wygwizdowie, to słyszę "No to może na youtubie?" - uwielbiam tę nieświadomość u dzieci. Jest rozbrajająca.

Pobyt sam na sam z Alą to dość rzadkie wydarzenie dla nas. Od kiedy urodziła się Asia, czasu we dwie spędzamy mniej, choć naprawdę, naprawdęęęę dbam o to i robię wszystko, żeby czuła się kochana najmocniej na świecie! A takie wspólne sam na sam scalają relacje matka-córka. Polecam z całego serca każdej mamie, żeby od czasu do czasu zafundować sobie taki wyjazd i nacieszyć się sobą. Ja chyba w jakimś momencie przeoczyłam pewien etap rozwoju u Ali i teraz dopiero zauważyłam, jak mądra to jest dziewczynka, jaka śmiała i otwarta. Ile w niej empatii i dobrych uczuć. Przez 2 dni wyznała mi miłość więcej razy, niż w przeciągu całego jej życia. Tuliła się w moje ramiona, szukała mnie po łóżku w nocy, patrzyła na mnie mądrymi oczami kochającej córeczki. Bałam się, że tak długa podróż może ją znudzić i zirytować, ale okazało się, że ona naprawdę wyczekiwała jazdy pociągiem. Brała z niej garściami, była to dla mniej nieopisana frajda. Kiedy moje nogi po dwóch godzinach jazdy już nie wiedziały, jak zawisnąć, Ala wymyślała nowe gry i formy zabicia czasu. W pewnym momencie to ona zabawiała mnie 🙈

Matka i córka to idealna kombinacja. Dopełniamy się, kochamy i rozumiemy bez słów.

Asiu, kiedy zabiorę Cię pociągiem bez obaw, że zjesz współpasażerowi gazetę...?







niedziela, 7 lipca 2019

Psycho-post

Nie jestem psychologiem. A przynajmniej nie z wykształcenia. Jednak wiele spraw potrafię dostrzec, wiele problemów nakreślić, wielu ludzi rozpracować i wiele emocji rozgryźć. Jest mi czasem po drodze z psychologią, lubię analizować i duuuużo myśleć. Jestem w tym absolutnym przeciwieństwem mojego męża, który każdą sprawę ocenia rzeczowo i na chłodno, ja natomiast lubię ją rozebrać na miliard elementów i każdemu elementowi się przyjrzeć. Taki mam fetysz.

Lubię obserwować ludzi. Mówię o takim dosłownym obserwowaniu: siadam w galerii na kawie i przyglądam się spacerującym między sklepami, obserwuję ubiór, chód, sposób rozmowy, gesty. Siadam na ławce w parku i patrzę na inne mamy z wózkami, dziadków z wnukami, mężczyzn z papierosem w dłoni czy młode beztroskie studentki. Wyobrażam sobie wtedy, czym ci ludzie mogą się pasjonować, co robią w życiu, czy są szczęśliwi. Nie służy to absolutnie żadnemu konkretnemu celowi - po prostu lubię obserwować.

Trochę z tego powodu wzięłam się za moje wyzwanie. Chciałam zaobserwować siebie, moje otoczenie, reakcje swojego ciała i reakcje ludzi. Taki eksperyment. Właściwie mogłabym postawić na jednej szali te dwa określenia: wyzwanie oraz eksperyment - bo oba oddają moje podejście do całej akcji. Zaraz przeleci kolejny miesiąc, od kiedy rozpoczęłam naukę siebie, bo chyba tak można to również nazwać. Nauka to w ogóle słowo klucz w moim wyzwaniu. Cały czas chłonę wiedzę na temat tego, jak być zdrowym na dłużej, a nie tylko na lato, na sezon, na rok. Podziwiam wiele kobiet, czerpię z nich przykład i inspirację. Zwariowałam na punkcie pięknych metamorfoz, które dokonują się dzięki zmianie z fast food na slow food, a slow life na fast life. Absolutnie urzekają mnie dziewczyny, które są w stanie całkowicie się odmienić dla siebie. Bo że robią to również dla swoich partnerów, żeby być atrakcyjną, czy dla swoich dzieci, żeby mieć siły na zabawę, to oczywiście także jest ważne. Ale one robią to przede wszystkim z myślą o sobie i swoim zdrowiu. Codziennie oglądam dziesiątki zdjęć tych dziewczyn, które stają przed lustrem i pokazują, jak im idzie! Oczywiście, chwalą się sylwetką, bo jest to powód do dumy łatwo zauważalny w otoczeniu. Ale ta najważniejsza zmiana jest niewidoczna dla oka. Kiedy zadzieje się ona w głowie, od środka, dopiero wtedy powoduje ogromne postępy w ciele.

I ja to pojęłam już jakiś czas temu. Zrobiłam sobie niejako rachunek sumienia moich ostatnich miesięcy pracy. Pokonałam większość tej drogi, właściwie bez większych kryzysów i potknięć, ale widzę, jak zmieniło się moje nastawienie i podejście od listopada, do dzisiaj.

Zaznaczyłam na początku, że najistotniejsza jest dla mnie moja forma, kondycja i kwestia zdrowotna. Ale oczywistym jest, że czekałam jak dzika, na pierwsze efekty wizualne. Bo to miało być w pewnym sensie wyznacznikiem, że dobrze idzie wyzwanie. I z początku te efekty były tak mizerne, że myślałam, żeby się poddać. A więc moje podejście na początku było dość płytkie, do czego wstyd mi się trochę przyznać. Brałam miarę w dłoń, mierzyłam te nieszczęsne uda, a że centymetry ruszały baaardzo powoli, nieco się demotywowałam. Myślę, że gdyby nie to, że na blogu dałam słowo, że wytrwam, to po jakimś miesiąc-dwóch, rzuciłabym to w cholerę. Tak jak zawsze.

Z początku też wprowadziłam sobie mocne, bardzo restrykcyjne ograniczenia jeśli chodzi o jedzenie, bo nie uznawałam żadnej popularnej dziś bardzo metody 80/20 (jeśli nie wiecie, czym ona jest, chętnie o niej napiszę, dajcie znać), nie uznawałam tzw. luźnych szelek czy resetu. Podeszłam do sprawy poważnie, ale trochę też zbyt rygorystycznie.

Po jakimś czasie ciało faktycznie zaczęło się zmieniać i to dało mi ogromnego kopa. Rozpoczęłam także research na temat zdrowego jedzenia, jak często ćwiczyć, co dokładnie trenować, żeby się nie przetrenować. I nie bez powodu zjechałam z 6 treningów w tygodniu na 4, czasem na 3. Nie bez powodu przestałam katować ciało codziennymi treningami wydolnościowymi. I również nie bez powodu pozwalam sobie teraz na kawałek ciasta u babci i kiełbaskę z grilla u mamy. Bo mój organizm reaguje na te zmiany bardzo, bardzo pozytywnie. Sprawdziłam, czy skuteczniej nie będzie, jeśli zamienię częste, wyczerpujące ćwiczenia na więcej wzmacniania i wysmuklania. Czy skuteczniej nie będzie wypijać 3 litry wody zamiast 1,5, jak zalecają. Czy nie skuteczniej będzie skorzystać z porady fizjoterapeuty i zastosować się do jego zaleceń. Wiecie, nie każdy zna swoje ciało tak, jak mu się wydaje. Fajnie jest poszerzyć wiedzę i zwrócić się do fachowca.

Idąc tym tropem, okazało się, że czekoladowe ciastko, które zjesz z koleżanką, nie sprawi magicznie, że przybędzie Ci 5 kilo i cały wysiłek pójdzie na marne. Ba! Okazało się, że takie ciasto działa trochę zbawiennie na Twoją psychikę, która od czasu do czasu potrzebuje resetu i po prostu trochę przyjemności. Dzięki temu, że zjesz to właśnie ciastko, nie rzucisz się za miesiąc na całą cukiernię i nie wrócisz do starych przyzwyczajeń. Dzięki temu ciastku, będziesz zaspokojona z psychologicznego punktu widzenia, a z fizycznego - Twoje ciało nie straci na tym absolutnie nic. To jest właśnie główne przesłanie jedzenia 80/20.

Dyskretnie przeszłam do pojęcia, które ostatnio wygodnie rozsiadło mi się w głowie - NAWYK. Każdy z nas ma jakieś nawyki, czyli po prostu pewne przyzwyczajenia pielęgnowane przez lata. Nawyki oczywiście mogą być dobre, bo ktoś biega od lat, ktoś inny pije tylko niegazowaną, zwykłą wodę, ktoś inny jest wegetarianinem... Czasem są to jednak złe przyzwyczajenia. I trudno przyznać się do tego przed samym sobą, bo my po prostu inaczej nie potrafimy! A to podejście jest złe. To znaczy, chodzi o to, żeby przetrzepać niejako swoje nawyki, wybrać z nich te dobre, a złe naprawić. Moich złych nawyków było całe mnóstwo. Przede wszystkim jedzenie. Jedzenie, które jest kluczowym elementem naszego zdrowia. Ja przywykłam do jedzenia słodkiego w naprawdę dużych ilościach. Na poczekaniu zjadałam całą tabliczkę czekolady, zapijałam ją colą , a potem dziwiłam się, czemu tak kiepsko u mnie z koncentracją i samopoczuciem. Bo jeśli zrobisz to raz - świat się nie zawali. Jeśli robisz tak latami - staje się to niebezpieczne. Na talerz wrzucałam byle co. Dosłownie. Jadłam to, co było tańsze, słodsze, smaczniejsze. Za dużo sosów, śmietany, soli. Za duże porcje, bez umiaru, bez sensu. Często jadłam kupne gotowe dania, nafaszerowane chemią. Smaczne to było jak cholera - właśnie dzięki wszystkim E i spulchniaczom. Na imprezach jeden kawałek ciasta gonił kolejny. Zero wody, mnóstwo herbat, kaw i soków. Ja po prostu nigdy nie jadłam inaczej! Trudno mi było wyobrazić sobie zmianę nawyków żywieniowych, weszłam w moje wyzwanie bardzo w ciemno. Nie byłam do końca przekonana, czy ja w ogóle potrafię zdrowo jeść.

Te nasze nawyki mogą powodować bardzo poważne problemy organizmu. Nie wiem, czy już polecałam ten film, ale mnie otworzył on oczy. "Cały ten cukier" - byłam absolutnie w szoku, ile cukru i chemii oferuje się nam z półek sklepowych. Ile przetworzonej żywności jest tak łatwo dostępnej, taniej i niszczącej nasze zdrowie. Jak łatwo wpaść w tę pułapkę. Uderzyło mnie to, ile cukru dziennie spożywamy, nie zaglądając nawet do cukierniczki i nie sięgając po czekoladę. Zachęcam do obejrzenia, ale uprzedzam, grozi zmianą nawyków na lepsze 😉 Podrzucam Wam tu linka: Cały ten cukier

Nie jestem ideałem, zdaję sobie sprawę, że popełniam ciągle masę błędów. Jednak zmiany, które zaszły w głowie, stały się fundamentem na przyszłość. Na początku podjęłam wyzwanie dlatego, że nie lubiłam mojego ciała, trochę nie akceptowałam siebie. Dzisiaj wiem, że to było bardzo złudne i zgubne podejście. Bo powinnam je podjąć właśnie w trosce o swoje ciało i z szacunku do niego.

Ruszyło wyzwanie z Chodakowską (które to już z kolei, kobieto 😅) Mission Beach Body. Wracam do intensywnego trenowania 6x w tygodniu przez 50 dni, choć mam nadzieję, że programy będą tak skomponowane, że będzie czas na spokojne wzmacnianie i regenerację. Nic na siłę, nic wbrew sobie. Poszerzam także wyzwanie o 50 dni bez alkoholu 💪 Lekko nie będzie, bo kilka zakrapianych imprez przede mną. Ale chodzi o pokonywanie swoich słabości - piweczko jest u mnie jedną z nich 😑

Do dzieła, moi mili. Będę potrzebowała Waszego wsparcia! 😃




środa, 26 czerwca 2019

Bo się dzieci nam zachciało...

Kniewo to urlop. Kniewo to wakacje. Kniewo to legenda i tradycja.
A przynajmniej to stare Kniewo...





Bo się dzieci nam zachciało


Piękne niegdyś były czasy,
gdy jeździli my w te trasy,
w bagażnikach FAT zapasy,
i śmigamy hen, w te lasy.

Na Kaszuby się jeździło,
i bez dzieci luźno było.
Trochę piwek się wypiło,
i karkówkę przypaliło.

Domek w lasku - piękna sprawa,
nas ósemka - git zabawa!
Bo ekipa zawsze klawa,
wsią co roku się napawa.

Żadne kleszcze, komarzyska,
żadne deszcze i wietrzyska,
nic nam nigdy nie wadziło.
W niczym nam nie przeszkodziło.

Wiedzieliśmy, jak się bawić,
jak odpocząć, strawę strawić.
W piłkę kopać, w hamak dupkę,
kiełbę z grilla, chińską zupkę...

W kalambury jak się grało!
Jakie hasła się krzyczało!
Ile śmiechu z nas się lało...
Jak się po nich dobrze spało!

Lecz ostatnio ciut inaczej.
CIUT inaczej?! Bardzo raczej!
Nie jedziemy bowiem sami,
lecz z małymi szkodnikami.

W bagażniku dla piweczka,
miejsca nie ma, mało z deczka.
Są natomiast liczne misie,
puzzle, smoczki i Lubisie.

Wózek, rower i pampersy.
Body, czapki i rampersy.
Kremy, filtry i psikacze,
i chusteczki, przewijacze...

Z boku piłka gdzieś się wala, 
obok piłki nowa lala,
wiadra, grabki i łopatki
do zabawy dla trzylatki.

Co tu gadać, wszystko ważne.
Zabrać trzeba rzeczy każde...
Żeby młode się bawiły,
a nie wiecznie się nudziły.

A co dla mnie? Co dla taty?
Tubki, woda i bataty?
Toż to skandal, farsa jakaś!
Dawać piwo! Gdzie ten Harnaś!

Zaraz! Asia piasek zjada!
Wojtek, weź stąd tego gada!
Ala, gdzie są te chusteczki?!
Myjesz nimi te laleczki...?

Dobra, umyć trzeba Asię w końcu...
Matka strzaska się na słońcu.
Gdzie tam, matka, weź nie żartuj.
Alkę zabaw, Aśkę hartuj!

Już afera się szykuje.
Jedna z drugą dokazuje.
Ala zamek tu buduje,
Asia zacnie go rujnuje.

Ala płacze, bo chce rower.
W głowie wciąż pomysły nowe.
Asia ledwo co chodząca,
schody wciąż zaliczająca!

Szpital dzisiaj murowany.
Ja mam trochę inne plany.
Ale dzieci to wiadomo,
że nic z nimi nie wiadomo. 

Lepiej zatem nie pić piwka,
żeby potem nie mieć zdziwka!
Przecież trzeba do apteki
komuś jechać po te leki...

Na komary, na pająki,
osy, kleszcze no i bąki.
Na gorączkę, na ból życia,
wata, gazik do przemycia.

Więc zawczasu my w te wczasy,
kiedy wokół głuche lasy,
zamiast dupkę smażyć w słonku,
ogarniamy syfek w domku.

Aśka grilla wcina z nami
i zagryza jagodami.
Ala zjada swoje żelki.
Dzisiaj weekend, luźne szelki!

Nad jeziorem, jasna sprawa,
przednia zawsze jest zabawa.
Alka ledwo pływa w kole,
więc ma dziecię ciężką dolę.

Tatuś mówi: "Choć, Alutka!
Popływamy, tam jest łódka!"
Jednak foszki ma dziś Ala.
I od łódki chce być z dala.

A gdzieś z brzegu Asia siedzi.
I do wody rwie się, pędzi.
Bo im głębiej, to tym fajniej!
Śmieszniej, lepiej i zabawniej!

A po drodze liścia zjada,
siada, wstaje, wstaje, siada.
Błotko pyszne, smakowite.
Zjadła całe. Dziecię syte.

Tak się właśnie wszystko działo,
bo się dzieci nam zachciało.
Jakby tego było mało,
deszcz nie padał, nic nie wiało!

Można by się wygrzać wreszcie.
I opalić się nareszcie.
Choć za dziećmi, nie ukrywam,
słońca też dzień w dzień zażywam!

Zresztą, co tu dużo gadać...
Co tu bajki opowiadać...
Toż bez dzieci żadne życie!
Sami wiecie i widzicie.

Ta radocha z byle piasku,
to jedzenie pełne mlasków,
śmiechy, chichy i zabawy,
przytulaski, ubaw klawy...

Pusto by tu bez nich było.
Pusto, cicho by się żyło.
Szczęścia daje co nie miara,
nasza ta malutka chmara. 





środa, 19 czerwca 2019

Weselne BAJABONGO

Dobrym wieczorem Was witam!

Chciałabym dziś poruszyć istotny temat. Temat, który z biegiem czasu, zwłaszcza w stanie małżeńskim, zupełnie zmienia swoje oblicze. Temat znany wielu z Was z autopsji, bo na pewno znacząca większość była tam nie raz, a ci, co nie byli, na pewno kiedyś się tam pojawią.

A mowa o WESELU. I to - cholerka - nie byle jakim weselu, bo o weselu z D Z I E Ć M I !!

Każdy wie, ja wygląda naprawdę dobrze zorganizowane i udane weselicho. Wszyscy również znają niezaprzeczalne synonimy słowa wesele: zimna wódeczka; biała sukieneczka; ciepła goloneczka; oczepinki; tańczące dziewczynki; pogubione balerinki; kankany; inne tany-tany... Wymieniać można długo. Dobre wesele to takie, po którym nie wiesz, czy powiedzieć "dobranoc" (no bo w sumie wszyscy mają już czerwone oczy, spuchnięte stopy i promili we krwi zdecydowanie powyżej normy), czy raczej "dzień dobry" (bo w sumie ptaki już ćwierkają, słońce wschodzi, ranne wstają zorze). Dobre wesele to takie, po którym boli głowa, nogi wołają o ciepłą kąpiel, misterna fryzura już dawno uległa zagładzie, a męskie koszule przepocone są w około 75%. Dobre wesele to takie, po którym nie możesz doczekać się zdjęć, choć z drugiej strony nieznacznie się ich obawiasz.. w końcu wiadomo, że tańce-chulańce z wujkiem nie kończą się jedynie na grzecznym z nóżki na nóżkę, a puszczone wodze fantazji i poziom alkoholu popychają tego dnia do różnych, niecnych czynów, za które nikt nie ma zamiaru odpowiadać.

Podobno dobre wesele to też takie, na którym ktoś komuś da w pysk. Nie do końca akceptuję ten wyznacznik, ale niech będzie, dodam go do tej listy.

Tak. Na wielu takich dobrych weselach się bywało.

Aż pewnego dnia przyszło zaproszenie nie dla dwojga, a dla czworga. Alibabkowie całą familią. Pełen skład. 100% ekipy ma się stawić punkt 16:00 pod kościołem, w nienagannych strojach, najlepiej, żeby te akurat były wyprane i nie zajeżdżały zmieloną marchewką. Fajnie, jakby krawat ojca był zawiązany zgodnie z tutorialem na Youtubie, a nie widzimisię Alicji, która przecież musi sama go tatusiowi zamotać!

Dzień wesela, w którym zabierasz pod pachę dzieciaki, to wyścig z czasem. Godzina popołudniowa to jedynie zmyłka i gra pozorów - tak naprawdę z samego rana, kiedy otwierasz oczy, już wiesz, że się spóźnicie. Generalnie nie ma innej opcji. A jeśli uda Ci się być na czas, oznacza jedynie, że:
1. młode są bez drzemki, co zwiastuje szybciuteńki koniec zabawy i danie nogi z wesela jeszcze przed rosołem,
2. Twój przystojny mąż wbija do kościoła w garniturku wymiętym jak psu z gardła, Ty w mokrej, ledwo wyjętej z pralki sukience, a dzieciaki to w sumie ogarniesz dopiero na weselu, więc mają na sobie wczorajsze bodziaki,
3. w ostatniej chwili opchnęłaś je na Allegro (dzieci .. nie body).

NIE MA INNEJ OPCJI.  I na to najlepiej nastawić się od razu, żeby potem bez sensu nie zapocić z nerwów kreacji. Żeby potem nagle się nie rozczarować i nie udawać, że przecież wszystko zaplanowałaś co do minuty.

Kupa w pampersie nigdy nie jest i nie będzie zaplanowana. Nagły atak histerii spowodowany "bezpowodem" także nie będzie zaplanowany. Całe pokłady przeszkód czyhających na Ciebie na 5 minut przed wyjściem na ślub, przeszkód wcześniej obmyślonych dokładnie przez Twoje pociechy - nie możesz tego przewidzieć. Więc lepiej od razu weź kilka głębokich oddechów, potem kilka głębokich wlej sobie i mężusiowi w gardełko, zamknij oczy, wychilluj się i poczekaj, aż tornado samo przejdzie. 15:55 - to idealna pora, żeby zacząć wyprawiać rodzinę na party. Po kupach, po fochach, po drzemkach. 15:55 - idealna pora, żeby wyjąć żelazko, lokówkę i mokre chusteczki (które, jak wiadomo, w dzisiejszych czasach służą do absolutnie wszystkiego i przydają się absolutnie wszędzie).

Jeśli jakkolwiek uda Ci się naszykować, naprasować, pomalować, bez używania przy tym miliarda niecenzuralnych słów, a w kościele zjawić się przed sakramentalnym "tak" - wygrałaś!

Pomyśl... jak wspaniale jest dobrać śliczną sukienkę, do niej piękne szpilki, biżuterię, a całość stylizacji dopełnić malutką, uroczą torebką, prawda? Dla kobiet to jest przecież istota wesela. Jednak nie ma się co oszukiwać, o ile jeszcze będziesz w stanie założyć na siebie jakąś kieckę, której dawno świat na oczy nie widział (bo o kupnie nowej na tę okazję możesz śmiało zapomnieć), o ile jeszcze powiesisz na siebie jakieś korale po babci, a na palec założysz pozłacany pierścionek, o tyle o zgrabnej torebce od razu radzę Ci tylko pomarzyć.  Przecież w coś musisz spakować płaskie laczki na zmianę, zapas pieluch na całą noc, picie dla jednej, a biszkopty dla drugiej pociechy, książeczkę, gdyby się młodsza nudziła, kieckę na zmianę, gdyby druga polała się barszczem albo na wypadek nagłej zmiany światopoglądu... Torebka kobiety niezależnej różni się diametralnie od torebki matki. Rozmiarem, fasonem, kolorem i przeznaczeniem - wszystkim.

Przetrwaliście ślub? A właściwie jego mniejszą połowę? No to gratulacje, najprostsze za Wami! Teraz już tylko pod górkę!

Całe wesele kręci się Wam wokół dzieciaków. Dopóki nie pójdą spać, Ty nie zaznasz ukojenia. Najlepsza zabawa jest wtedy, kiedy młodsze chodzi jedynie za rączki, bo samo nie umie, a starsze na setki sposobów demonstruje swoje niezadowolenie salą, muzyką, towarzystwem. Tym, że ma za dużo pietruszki w rosole, że babcia siedzi za daleko, że buty cisną, że komar ją użarł. Że sukienka się nie kręci, że panna młoda ma ładniejszą, że nie ma płatków z mlekiem i w ogóle to kiedy będzie "Mam tę moc"?! Przy starszej, młodsza raczkująca gołymi kolanami po uwalonej podłodze - to pikuś. Razem tworzą jednak epicką bandę, którą ujarzmić na weselu samym rodzicom nie jest lekko.

Nie zrozumcie mnie źle - to nie jest wcale tak, że takie wesele nie może być przyjemnie spędzone (właśnie przeczytałam to zdanie mężowi, o mało nie udławił się ze śmiechu piweczkiem). Chodzi o to, że są pewne momenty, które zabłysną nagle jak iskierka.. Na przykład, gdy starsza wywija piruety prawie w rytmie, nie potrzebując przy tym żadnego towarzystwa, ma swój świat królowej Elsy i kradnie serca pary młodej, gości i kamerzysty. A młodsza w tym czasie zajada się devolay'em w skupieniu. Jej kreacja co prawda już nieco nadszarpnięta przez los, sosik z kotlecika na zawsze wpasował się we wzór sukienki i będzie mi przypominał o tym weselu z każdym nieudanym spraniem... Ale po cóż narzekać! Jest to przecież ta chwila! Ta chwila, gdy możesz usiąść na krześle, założyć nogę na nogę, wziąć do ręki kieliszek wina, zamknąć oczy i zdążyć poczuć woń trunku! Ach! Czy potrzeba Ci to w ogóle pić? Czy nie wystarczy zapach? Przecież właśnie skończyły się Alutkowe piruety, a devolay spadł już na podłogę, więc pisk i wycie na tapecie.

Tak. To była krótka chwila. Ale z takich krótkich chwil właśnie składać się będzie to wesele, więc łap je i napawaj się nimi, ile się da.

Czy w ogóle wyobrażałaś sobie kiedyś wesele z córkami? Na pewno nie raz! Że będziecie wyglądać jak księżniczki, że Twój wybranek będzie Was komplementował i dokładał ziemniaczków na talerz... Że będziecie razem pozować do idealnych zdjęć dla młodej pary.... Że zatańczysz z córeczką na środku parkietu, a reszta gości otoczy Was kołem i będzie bić brawa...


Nie będę kopać leżącego... Rozsądniej będzie przemilczeć ten temat.

Będziesz po prostu umordowana. Przeoczysz tort. Wróć! Nie przeoczysz tortu, jeśli masz w rodzinie takiego cukrożercę, jak Ala. Prędzej zaśnie na głowie i skiśnie ze zmęczenia, niż przeoczy i pozwoli Ci przeoczyć weselny gwóźdź programu. Ale sama przeoczysz mnóstwo innych istotnych w tym dniu spraw: pierwszy taniec, grupowe zdjęcia czy oczepiny. Zrobisz również wszystko, absolutnie wszystko, żeby żaden z Twoich gnomów nie zakłócił tego pięknego dla młodych wydarzenia. Także odganianie, uciszanie, zaganianie i ponaglanie wpisz sobie od razu w swoje CV.

Będzie oczywiście moment, w którym z czystym sumieniem będziecie mogli pobawić się z młodymi, wypić ich zdrowie i zjeść ciepłego strogonowa. Dzieciaczki położone, umęczone imprezą śpią jak zabite, a Wy macie czas na zabawę. Ale szybciutko, szybciutko. Bawcie się naprawdę szybko. Potem szybciutko do łóżka, ale tak w podskokach. Najlepiej, żeby procenty jeszcze konkretnie krążyły w organizmie. Szybciutko! Dalej! Bo za chwilę pobudka! Maaaaaamooooooo....!




poniedziałek, 3 czerwca 2019

Rozmowa kwalifikacyjna

Nie, nie zżera mnie stres. W ogóle. Ani trochę nie przejmuję się tym, że po prawie 4 latach cudownej sielanki z dziećmi, nadszedł czas na brutalny powrót do zawodowej rzeczywistości. Przecież to żaden powód do nerwicy i zarwanych nocy! Powiem Wam, że wręcz przeciwnie! Tak się cieszę z na myśl o szukaniu nowej pracy i zaczynaniu od zera, że z tej szczęśliwości niewymiernej, postanowiłam ułożyć sobie w głowie przekonujący list motywacyjny. Nie ma, że boli. Trzeba pokazać, jakim się jest idealnym materiałem na pracownika!

Oczywiście, że nie pamiętam, jak się pisze list motywacyjny. Pewnie, że muszę korzystać z internetowych szablonów. To chyba jasne, że odpaliłam tutorial na youtubie, jak wzbogacić swoje CV i jak zrobić poprawnie tabelę w Wordzie. No dajcie żyć, przecież nie porywam się z motyką na słońce i dlatego korzystam z dostępnych pomocy naukowych! W końcu papiery do nowej pracy to nie byle co, jak się byka walnie, to kariera przekreślona na dekadę.

Ostatnie kilka lat to wspinanie się po kolejnych szczeblach nieco innej kariery. Ale hej! Jakby się bliżej przyjrzeć, to można dojść do wniosku, że nigdzie nie zdobyłabym lepszego doświadczenia życiowego, niż właśnie w domu!

Witam, nazywam się Alibabka i od 3 lat prowadzę bloga. Tak tak, bloga. Nieeee, jaka tam poważna strona internetowa? Jaką niepracującą mamę było by stać na opłacanie domeny... darmowa przez pierwszy rok? O patrz Pan, nawet nie wiedziałam. Zatem tak, prowadzę zwykłego bloga, na którym opisuję swoją codzienność lekko ją ubarwiając, dodając szczypty humoru i nieco sarkazmu. Nieco. Tak tak, bywam sarkastyczna. Ludzie tego nie lubią? Mówi Pan? W Pańskiej firmie też nie?! Cóż. Nie mogę niestety się nagiąć i zmienić charakteru pod czyjeś widzimisie. Sto chętnych na to miejsce, Pan mówi? Dobrze, nagnę się.

Kontynuując, blog jest odzwierciedleniem mojego ostatnio bardzo intensywnego czasu, jakim jest macierzyństwo i małżeństwo. To bardzo ściśle ze sobą powiązane obszary mojego życia, które nauczyły mnie wiele i przeczołgały przez meandry niełatwej rzeczywistości. Konkrety? Drogi Panie, będąc przedstawicielem płci brzydkiej, chyba zdaje sobie Pan sprawę, ile krwi potraficie napsuć płci pięknej. Chyba jest Pan świadomy, ile trudu i pracy wymaga małżeństwo? A, nie ma Pan żony.. to co Pan wie o życiu. A jeśli chodzi o macierzyństwo, konkretami mogę sypać z rękawa. Pardon, z obu rękawów. I dwóch nogawek... No fakt, mam dziś na sobie spódnicę. Spod spódnicy wysypię nawet więcej niż ze spodni.

Tak, wiem, zdaję sobie sprawę, że nie ma Pan dzieci, skoro żony też nie. Ale niech mi Pan wierzy, temat dzieci jest mi bliski, jak nikomu innemu i właśnie dlatego idealnie nadaję się do tej pracy. Tak, ja wiem, że to praca w sekretariacie i posiadanie dzieci nie ma tu nic do rzeczy. Ale Panie kochany! Sekretariat to idealne biurowe odzwierciedlenie macierzyństwa! Wie Pan, co znaczy słowo "interdyscyplinarny"? To niemalże synonim słowa "wielozadaniowy"! A ja jestem w jednym i drugim po prostu MISZCZEM! Kto lepiej poradzi sobie z dziesięcioma zadaniami na raz, do wykonania asap, jak nie matka dwójki dzieci? Niech Pan tylko pomyśli, Panie szefie. Czy wyobraża Pan sobie, że podając Panu gorącą latte do gabinetu, jestem w tym samym czasie zdolna wykonać dwa telefony do klientów, wprowadzić pięć faktur do systemu, zarezerwować Panu salę konferencyjną i jeszcze podlać tego fikusa pod oknem? I kiedy wykonam te wszystkie zadania, mija dopiero 5 minut mojej pracy w sekretariacie? Aaaa? Zaimponowałam Panu? Bo wie Pan, w domu to właśnie trochę tak, jak u Pana w firmie: wachlarz obowiązków, brak czasu na śniadanie i mnóstwo czyjegoś syfu do sprzątnięcia. Jeśli w domu mam błysk, to znaczy, że dzieci z ojcem są na wychodnym. Kiedy tylko przekroczą próg domu, lecę po miotłę, odkurzacz, ścierkę i mokre chusteczki i czekam na koniec świata. Który następuje każdego jednego dnia. I ten koniec świata ogarniam jak idą spać, no bo przecież w dzień to i tak nie ma większego sensu. Tak tak, wiem, że mam tylko dwie ręce, ale niech Pan pamięta, że na obu łokciach można zawiesić sobie siaty z zakupami, szyję zawsze zdobi naszyjnik z niekoniecznie czystej pieluchy, między nogami na wszelki wypadek trzymam zapasowego pampersa, a w ustach grzechotkę/smoczek/żel na dziąsła - wszystko w zależności od danego dnia i potrzeb.

Jakie są moje zainteresowania? Oj, Panie kochany. Interesuje mnie czyste mieszkanie, wyrzucone śmieci, gorący obiad jak mąż wraca z pracy. Popołudniami interesują mnie place zabaw na osiedlu naszym i wszystkich sąsiadujących, kids play'e, teatrzyki, hulajnogi i sensoplastyka. Interesuje mnie też zimne piwo, kiedy laski raczą zasnąć i dobry serial na Netflixie. A poza tym, cóż.. znakomicie muchy łapię, wiem, gdzie Wisła jest na mapie... Przepraszam, takie zboczenie macierzyńskie. Tak tak, lubię czytać. To właśnie miałam na myśli. Choć repertuar książek w ciągu ostatnich trzech lat nieco mi się zmienił. Ale tak, planuję kiedyś wrócić do czytania książek, które JA lubię. Nie, nie wiem, kiedy.

O której wstaję? Moja obecna pani prezes oraz pani kierowniczka to kobiety o dość osobliwym podejściu do życia i luźnym podejściu do snu. Wobec tego godziny rozpoczęcia mojej pracy są elastyczne i nie mają nic wspólnego z określeniem "etat". Widełki tolerancji są tak wielkie, że powiem Panu szczerze, mogę zaczynać dzień o dowolnej porze. W końcu sen i wypoczynek to dla matki zagadnienia z pokroju science fiction. Tak, czuję, że się odnajdę u Pana w firmie. Co więcej - ja czuję, że tu odpocznę. O, widzę, że macie ekspres do kawy. Fenomenalnie, przekonam się, jak to jest poczuć smak świeżo zmielonej i gorącej kawusi z rana. Widzę też, że macie wymuskane podłogi i nieposmarowane niczym ściany! To się chwali, w mojej firmie o taki stan bardzo trudno. A gdzie Pan ma narzutę na kanapę, fotele...? Jak to, to bez tego da się funkcjonować?! Ja od 3 lat nie widziałam koloru mojej sofy w salonie. To jest życie...

Jakie są moje oczekiwania? No najlepiej by było, jakbym zarabiała mnóstwo pieniędzy, przychodziła do firmy akurat, jak w ekspresie dosypali świeżych ziaren, chciałabym mieć własny komputer i telefon, na który nie mogliby się dodzwonić ode mnie z domu albo ze żłobka. A tak tak, mała idzie do żłobka. Nie wspominałam, że ona taka malutka? No cóż. Tak, sądzę, że będę brała zwolnienia, bo pewnie będzie mi chorować. Ale myślałam, że jest Pan tego świadomy? W razie czego przyjdę do pracy z nią, przecież to dla Pana żaden kłopot, prawda? Co do oczekiwań, przypomniało mi się, że ja jestem taka wie Pan, bardzo fit, więc mam nadzieję, że Pan Kanapka przywozi tylko bułki pełnoziarniste i sałatki z ciemnym makaronem. Aha, no i nie napisałam tego co prawda w swoim CV, ale lubię jeździć rowerem, więc fajnie, gdybym dojeżdżała nim do pracy, miała gdzie go przypiąć i gdzie wziąć prysznic, bo pewnie będę zlana potem.

Nie no co Pan. Ja nigdy nie jestem roszczeniowa.

Odezwie się Pan...? Ale ja nie podałam numeru telefonu... To cudnie. Do widzenia.