czwartek, 28 grudnia 2017

Teraz już rozumiem.

Macierzyństwo bardzo uświadamia. Tym, którzy nie są tego świadomi, właśnie mam zamiar to uświadomić.

Zanim kobieta zostanie matką, a małżeństwo rodzicami, zupełnie inaczej patrzy się na cudze dzieci. Inaczej postrzegamy zachowania matek, inaczej pojmujemy wychowywanie dzieci przez naszych przyjaciół. Kiedyś śmiałam się z powiedzenia, że najlepiej wychowuje się dzieci, kiedy się ich nie ma. Ale to święta prawda. Pamiętam, że zanim jeszcze pokończyliśmy swoje studia, a znajomi już się odziecili, wielu z naszej paczki, myśląc, że zna życie jak nikt, fukało na tych dzieciatych, że wpadają teraz na szybką kawę i wypadają przed wieczorynką, zamiast - jak na normalnych ludzi przystało - przepić cały wieczór i spontanicznie zostać na noc. No bo przecież w czym dziecko przeszkadza? Położy się je pokój obok. Raz opuści kąpiel, nic mu nie będzie. Hałasy mu chyba nie będą przeszkadzać, a jeśli będą, znaczy że dziecko słabo wychowywane, że nawet kichnąć przy nim nie można. Alkohol przy dziecku też przecież dozwolony w rozsądnych ilościach, a jak policja nie zapuka do drzwi, znaczy, że ilości rozsądne. Rano najwyżej obudzi się skoro świt, będzie żądać mleka i uwagi, bo ma przecież ledwo 2 miesiące, ale jak poryczy chwilę dłużej, świat się nie zawali. Rodzice jak raz się nie wyśpią, a cały następny dzień będą chodzić na rzęsach, też nie umrą. A przynajmniej przypomną sobie klimat studenckich, bezdzietnych czasów.

Tak, czasami wracam myślami do dni, kiedy my bez dzieci, a tamci już z.
Ale to tak nie działa. Dzisiaj to wiem.

Mając przyjaciół ze starszym stażem rodzicielskim, uświadamiam sobie, jak głupio myślałam, jak mało rozumiałam. Dziś z dnia na dzień otwierają mi się oczy.

Doskonale rozumiem matkę, która boi się wypić kieliszek wina wieczorem. Mimo że już dawno nie karmi piersią. I mimo że teoretycznie nie ma żadnych ku temu przeciwwskazań. Rozumiem, że boi się, że w każdej chwili będzie musiała być w gotowości, gdyby dziecko zasłabło, wymagało nagłej  interwencji czy wizyty w szpitalu. Bo nie znasz dnia ani godziny, kiedy dziecko dopadnie wredny wirus rota i zacznie zwracać dalej niż widzi. Rozumiem, że w obawie przed taką lub mniej skrajną sytuacją, matka woli powstrzymać się od wypicia z mężem, żeby w razie czego być w gotowości.

Rozumiem rodziców, którzy czasem na zaproszenie na wieczorne spotkanie odpowiadają westchnięciem i delikatnym "nie dzisiaj...". Z przeróżnych powodów. Bo chcą odpocząć. Poleżeć przed telewizorem. Pokisić się w rodzinnym sosie. Pobyć tylko ze sobą. Położyć dzieci wcześniej i samych siebie również położyć wcześniej. Bo najzwyczajniej w świecie nie chce im się. Kiedyś tego nie rozumiałam. Nie mogłam pojąć, że używa się, żeby nie powiedzieć wykorzystuje, obecność dziecka w naszym życiu, żeby wymigać się od spotkania w gronie przyjaciół. Nie sądziłam, że dziecko może przeszkodzić albo utrudnić takie codzienne, dotychczasowe funkcjonowanie. Ale dziś widzę, ile pracy na co dzień wykonują rodzice. Wszyscy rodzice. Bez względu na to, w jakim są wieku, ile mają dzieci i jaką mają pracę. Bez znaczenia, czy dzieci chodzą do przedszkola, a matki do pracy, czy matka siedzi z nimi w domu. Dziś wiem, że każda chwila oddechu bywa na wagę złota. I rozumiem rodziców, którzy wolą czasem zostać ze swoją rodziną zamiast popić ze znajomymi. To przecież ich święte prawo.

Rozumiem też tych rodziców, którzy - jeśli już zdecydują się przyjść na spotkanie czy domówkę - przychodzą na nią ostatni i wychodzą jako pierwsi. Dzieciaki to skubane bestie i nieprzewidywalne gnidy. Już teraz wiem, że często nie idzie przy nich zaplanować najbliższej godziny życia. Bo co z tego, że umówieni jesteście na 18:00 i o 17:30 stoicie w dołkach startowych, jak nagle wasza półroczna latorośl, ubrana po pachy w 3 kombinezony zimowe i 100 par skarpet, nagle narobi w pampersa? Cały wasz plan trafia przysłowiowy szlag. No puścisz dziecko z kupą w majtach na półgodzinną podróż samochodem, gdzie w foteliku tylko tę kupę jeszcze bardziej rozbryga, a humor dziecka będzie - delikatnie mówiąc - lekko przez to popsuty? No nie puścisz. Wolisz się spóźnić pół godziny. Wolisz się spóźnić godzinę. Bo umówmy się, na przebraniu pampersa rzadko kończy się cała zabawa. Pomijając cały proces rozbierania i ubierania, w międzyczasie dzieciak zacznie chcieć cyca. A to już grubsza i często dłuższa zabawa. I nie łudź się, że masz na to wpływ. Ja się łudziłam i lekko się rozczarowałam, kiedy sytuacja dotknęła mnie bezpośrednio. I rozumiem, kiedy ci rodzice, szczęśliwi, że dziecko najedzone i przebrane, stają w progu domu gospodarzy o godzinie 19:00 z nadzieją w oczach - "oby znowu nie gadali, że przyjechaliśmy ostatni...." Bo to niczyja wina była. Z dziećmi po prostu tak jest.

Rozumiem matki, które biegają po kościele w czasie mszy za swoimi pociechami. Kiedyś mnie to irytowało. Myślałam sobie "Kobieto, po cholerę ciągasz dwulatka do kościoła, skoro wiesz, że będzie się nudzić i nie da ci za bardzo wysłuchać tego słowa Bożego? No po cholerę?" Tylko że to nie jest tak. Wiem, że są rodzice, którzy chcą chodzić do kościoła co niedzielę mimo tego, że mają dziecko. Chcą chodzić z tym dzieckiem, żeby wiedziało, czym w ogóle jest kościół. Czym jest religia i kim jest Bóg. Doskonale to rozumiem, bo obecnie przechodzę właśnie przez taki etap. Etap nauki o Bozi, o Jezusku, o Świętej Rodzinie, o Bożym Narodzeniu. I chodzę z tym bączkiem do kościoła, będąc świadoma, że Ala jeszcze niewiele merytorycznie z niego wyniesie. Że będzie biegać między dziećmi, bo dla niej TO jest główna atrakcja mszy. Ale po pierwsze - czy to w jakiś sposób przeszkadza mi, żeby przyjść do kościoła i pomodlić się za moją rodzinę? W żaden. A po drugie - dziecko uświadamiane od najmłodszych lat, czym jest kościół, msza i religia, szybciej i łatwiej się w tym wszystkim odnajdzie i zaaklimatyzuje. Chętniej zmówi ze mną paciorek przed snem i pójdzie na roraty z lampionem. I rozumiem rodziców, którzy chcą z tymi dziećmi przeżyć wspólnie święta w kościele. Rozumiem też tych, którzy z tego kościoła muszą nagle z tymi dziećmi wyjść. Patrz, akapit wyżej. Kupa w gaciach, nagłe zmiany nastrojów, nagła potrzeba snu, nagły atak histerii. To niczyja wina. Dziecko akurat wybrało sobie taki moment. Życie.

Rozumiem rodziców przewrażliwionych na punkcie kataru u swojego dziecka. Że zarządzają w domu kwarantannę, że nie wpuszczają gości i sami nie chcą się wtedy gościć. Kiedyś mnie to bawiło, bo przecież od kataru nikt jeszcze nie umarł. Ale kiedy zobaczyłam, jak zarazki lubią czepiać się dzieci jak rzep psiego ogona, wiem, jakie scenariusze rodzą się w głowie takich rodziców. Często zaczyna się od kataru. Po co nam więc dodatkowo kaszel? Albo biegunka? Nie zrozumie tego ten, kto nie ma dzieci. Że zabawa z rozwolnieniem, wymiotami, gorączką, lekarstwami, kontrolami u lekarza czy szpitalem to nie jazda na karuzeli. To męka i orka na ugorze. Żaden rodzic tego nie chce, każdy chce tego uniknąć. I choć teraz pozwalam Ali na kontakt z dziećmi kiedy leci jej z nosa, to musiałam nauczyć się ją obserwować, żeby wiedzieć, na ile mogę sobie dziś pozwolić. Nigdy nie puszczę jej do dziecka, kiedy wiem, że zaraża. I zawsze, ale to zawsze, uprzedzam innych rodziców, że moje dziecko ma choćby ten mały katar. Niech to oni podejmą decyzję.

Codziennie napotykam na dziesiątki sytuacji, z których 2 lata temu się śmiałam. Bardzo łatwo udziela się rad rodzicom, samemu nie mając dziecka. Oj tak, bardzo łatwo mi to przychodziło. Dzisiaj rady bezdzietnych znajomych biorę na klatę i nie komentuję. A innym udzielam rad, kiedy o nią poproszą. To dobra metoda, zapewniam :) Rodzicielstwo wymaga tyle siły, zrozumienia, cierpliwości i zaangażowania, że pojąć rozumem umie dopiero ten, kto dostąpi tego zaszczytu! I tym optymistycznym akcentem witam Was kochani po świętach. Które - notabene - były dla nas w tym roku najcudowniejsze i najszczęśliwsze. Mam nadzieję, że dla Was również.

czwartek, 14 grudnia 2017

Top 5 prezentów świątecznych

Hoł, hoł, hoł!

Idą święta. Adwent mija w zastraszającym tempie. Jako totalnie zakręcona matka, obudziłam się na półmetku przygotowań do Bożego Narodzenia i poczyniłam własnoręczny lampion adwentowy o jakieś 10 dni za późno. Ale co się odwlekło, to nie uciekło, bo zaliczyłam już z Alą wizytę na roratach. I przysięgam, widok małego bączka, który dopiero co odrósł od ziemi, z lampionem zrobionym przez mamę, który idzie dumnie główną nawą wraz z innymi dziećmi doprowadził mnie do szklanych oczu i szybszego bicia serca. Pominę fakt, że Ala przyszła do kościoła głównie po to, żeby dać na tacę - to najlepsza i główna atrakcja każdej mszy - i ogromnie była niepocieszona, kiedy ksiądz schował się w zakrystii i nie raczył zebrać tego dnia ofiary. Jej głośne i wyraźne "nie ma!" w momencie podniesienia - przebija wszystko.

To tak tytułem wstępu. Bo post będzie - a jakże - iście świąteczny. Zainspirowały mnie matki blogerki, nie-matki blogerki i wszystkie poradniki okołoświąteczne, które raczą nas od tygodni artykułami i postami o najlepszych pomysłach na prezent. Sama co roku mam identyczne rozterki i zbawieniem często były dla mnie tego typu teksty. Top prezenty do 100zł. Najlepsze pomysły na najlepszy prezent. Zaskocz najbliższych wspaniałym giftem! Ranking najlepszych zabawek dla dzieci. Mnóstwo tego. Jest w czym wybierać, wiele pomysłów oczywiście się powiela. Wiele z nich jest oklepanych, a wiele - dla wielu za drogich. Tak naprawdę, znając gust i zainteresowania naszych najbliższych, nie powinniśmy mieć kłopotów z prezentem, ale często szukamy po Internecie inspiracji. I ja zainspirowana tym miliardem różnego typu list prezentów, stworzyłam top 5 prezentów świątecznych, które nie wymagają nakładów finansowych, a zostaną docenione przez rodzinę i zapamiętane na dłużej niż nowa lokówka do włosów. Są uniwersalne, pasują do każdego charakteru człowieka, jego hobby i wymagań.

A zatem...



5. Czas

Zastanawialiście się kiedyś, ile czasu poświęcacie swoim bliskim? Swojemu dziecku, mężowi, chorej babci? W ciągu roku każdy ma swego rodzaju sajgon w życiu. Matki na macierzyńskim, ojcowie zawaleni robotą, dzieci biegające ze szkoły na zajęcia dodatkowe. Kiedy się zatrzymamy, okazuje się, że czasu spędzonego w spokoju z rodziną zostaje nam w ciągu dnia niewiele. Była kiedyś taka reklama. Dziecko pyta ojca, ile zarabia na godzinę. Ojciec długo unikał odpowiedzi, karcąc syna, że ma dużo pracy, że ma mu nie przeszkadzać, że nie ma czasu. Kiedy syn nie ustępował, w końcu ojciec odparł, że zarabia 50$ na godzinę. Syn po kilku dniach podszedł do ojca z kopertą, w której ten znalazł dokładnie 50$. Syn, wręczając mu kopertę, powiedział: chciałbym kupić, Tato, godzinę Twojego czasu. Ojciec się rozpłakał.

Lepiej nie dopuścić do podobnej sytuacji, bo uświadomi nam ona, jak wiele znaczymy dla naszych najbliższych, a jak często ich odpychamy. Znajdźmy dla nich po prostu trochę czasu.

4. Rozmowa

Nic bardziej nie cementuje rodziny, jak szczere, spokojne, regularne rozmowy. Powtarzają to psychologowie, psychiatrzy, naukowcy. Ale nie trzeba być naukowcem, by o tym wiedzieć. Potrzeba nam tylko trochę chęci, by to sprawdzić na sobie. Słuchajmy się nawzajem i dbajmy o wspólne relacje właśnie dzięki rozmowom. Mówmy sobie codziennie o najprostszych sprawach, opowiadajmy o problemach w pracy i sukcesach w domu. Nie kłóćmy się, po prostu ze sobą rozmawiajmy. Piękny prezent, nie tylko od święta.

3. Uśmiech

Zauważyliście, jak rzadko uśmiechamy się do siebie na ulicy? Polacy to jeden z najbardziej ponurych narodów pod tym względem. Kiedy uśmiechniemy się do taksówkarza, do pani w sklepie, do obcego przechodnia, jesteśmy brani za dziwaków. Na szczęście, zmienia się to na lepsze, ale dość pomału. Pomóżmy trochę nabrać tempa tym zmianom. Bądźmy prowodyrami Dobrej Zmiany! Uśmiech to najpiękniejszy makijaż i najlepsza ozdoba twarzy. Obdarowując kogoś uśmiechem, sprawiamy radość i sobie, i innym. Podwójna korzyść. Do tego, pomnażamy sobie ilość zmarszczek mimicznych przy oczach i ustach, co zdecydowanie dodaje uroku na starość! A jak pracują przy tym mięśnie twarzy! Same zalety, wad - brak. Prezent jak znalazł na świąteczną szarówę, kiedy śniegu mało, a pracy od groma.

2. Dobre słowo

To naprawdę nic trudnego. Nic nadzwyczajnego. Jednak często tak niełatwo przechodzi nam przez usta. Czy masz w rodzinie kogoś, kogo przy wigilijnym stole, łamiąc się opłatkiem, chciałbyś za coś przeprosić? Za coś mu podziękować? Zrób to bez wahania, nie obawiaj się odtrącenia. To nie ten czas, nie ten klimat. To idealna okazja, żeby powiedzieć bliskim coś miłego, coś, co sprawi im radość, roztopi lody, zakończy konflikt w rodzinie, wywoła uczucie ulgi. Życz bliskim tego, czego sam oczekujesz od życia. Na co dzień zapominamy o tym, żeby przyznać się do błędu, przeprosić, powiedzieć żonie komplement, a dziecku, że jesteś dumny z jego osiągnięć. Zrób to chociaż w czasie świąt.

1. Miłość

Nikomu nie muszę tłumaczyć, ile ma wartości, ile wywołuje uczuć. Okaż miłość swoim najbliższym. Jest tyle sposobów, żeby to zrobić. Odwiedź chorą babcię w szpitalu. Przytul swoje dziecko z całych sił. Pocałuj czule męża, żeby wiedział, że jest dla ciebie wszystkim. Pomóż mamie w przygotowaniach świątecznych. Posprzątaj po obiedzie. Dla wielu to kompletne banały, które mogą nie mieć znaczenia. Ale uwierz mi, że często mają ogromne. Nie zliczę, ilekroć mój M. brał młodą, jeszcze płaczącą i ssącą cyca, na spacer, żebym mogła na godzinę przymknąć oko po nieprzespanej nocy. Nie zliczę, ile razy Mama przywiozła mi wiejskiego jedzenia, żebym nie musiała robić obiadu. Ile razy Tata zadzwonił zapytać, jak się czuję. To drobne wielkie rzeczy. O czym mogą one świadczyć, jak nie o miłości? Okazujmy ja sobie, broń Boże, nie tylko od święta. Ale na święta zwłaszcza.

Mam 28 lat, stara już jestem, a wychowano mnie w tak wyjątkowym klimacie świąt, że każde kolejne są dla mnie magiczne i niepowtarzalne. Doceniam to, że mamy kilka dni dla siebie, bez pracy, bez zawodowych obowiązków, bez goniących terminów, bez szefa nad głową. Każdy na chwilę się zatrzymuje i stara o jak najlepszą atmosferę. Nikt się nie kłóci o politykę, nikt nie rzuca mięsem. Po prostu wszyscy jesteśmy wtedy razem. Chcę dać takie poczucie małej Ali. Zbudować jej dom, gdzie na święta będzie się wyczekiwać tygodniami, bo są one przecież takie magiczne, takie rodzinne, takie spokojne. Pełne uśmiechu, dobrego słowa i miłości.

I tego Wam kochani życzę na te święta.

A teraz idę piec pierniki!




wtorek, 19 września 2017

Czy rozmiar ma znaczenie?

Zawsze w okolicy naszej rocznicy ślubu mam dziwnego typu refleksje. Pamiętam rok temu, jak pisałam Wam o jajecznicy z grzybami z samego rana 13 września. Wzięło mnie mocno na wspominki i w tym roku, choć od rocznicy kilka dni już minęło.

A dzisiejszy temat jest dość chodliwy. Nie wiem, czy bardziej wśród mężczyzn czy kobiet, ale na pewno u wszystkich wzbudza emocje i zmusza do refleksji.

No bo to chyba normalne, że w czasie małżeńskiego święta myśli się o rozmiarze, c'nie? Nie ma się co oszukiwać, dziewczyny, choć rozmiar to nie wszystko, to jednak mamy swoje wymagania, wyobrażenia, fantazje. Nie raz śni nam się to po nocach, zwłaszcza zanim pierwszy raz go zobaczymy na oczy! I nie zaprzeczajcie. Wiem, że tak jest.

Boję się pokusić o stwierdzenie, że im większy tym lepszy. Mówi się, że wszystko zależy od możliwości. Mnie trafił się nie za wielki, przyznam się szczerze. Mały, można by rzec. Patrzę na niego dzień w dzień i myślę sobie - kurczę, mimo to, nie chciałabym go zamienić na większego. Większy potrafi wkurzyć. Zbyt wielki uwiera. Przeszkadza po prostu. Miej codziennie pod nosem takiego wielkiego przeszkadzacza - no nie za fajne uczucie. Jeszcze gdy chłop podtyka Ci go pod nos i każe podziwiać. I pyta, czy Ci się podoba. A może tylko tak mówisz? Może za jego plecami narzekasz koleżankom, że przecież one mają większe w domu. Że może mają lepiej od Ciebie. Najgorsze, że masz świadomość, że spędzisz przy nim całe życie (nie biorę w ogóle pod uwagę, że małżeństwa w naszym kręgu mogą się rozpaść - a już na pewno nie z tego powodu!) i co? Lepiej, żeby nie musieć udawać i mówić "Kochanie, dla mnie rozmiar naprawdę się nie liczy. Najważniejsze, że się kochamy! Ten mi wystarczy, przysięgam!", gdy w środku cała się gotujesz, masz pretensje, że akurat taki Ci się trafił i chętnie zatroszczyłabyś się sama o jakiś zapasowy, na wszelki wypadek. Dlatego my kobiety nie mamy lekko. Pozostaje nam zaakceptować to, czym nas obdarowano w małżeństwie, bo biedakowi się przykro zrobi. Niby miał na to jakiś tam minimalny wpływ, ale cóż. Może nie ogarnął do końca tematu - trudno.

Jak już napomniałam, większy może uwierać. Nie wspomnę o bólu, jaki może powodować przy najdrobniejszym zderzeniu. Za duży jest wręcz niebezpieczny. Myślę, że nie byłabym z takiego zadowolona. A nie jestem wymagająca! Raczej biorę, co dają i akceptuję stan rzeczy. Mam wiele koleżanek, które potrafią dzwonić z płaczem, bo zrobił im krzywdę. Zapomniały wyjąć podczas kulminacyjnego momentu i kraksa. I ryk. A tak się cieszyły, kiedy zobaczyły go po raz pierwszy - bo przecież taki on okazały! Większy od tych, które przypadły przyjaciółkom. Będą zazdrościć! Pytać, jak takiego znaleźć i co zrobić, żeby z takim żyć! A tu nagle wielkie rozczarowanie, równie wielkie jak on.

Cóż, należy też pamiętać o zachowaniu poker face, gdy chłopak po raz pierwszy Ci go pokazuje. Wyciąga go z dumą i uśmiechem na twarzy, oczekując od Ciebie tego samego. Że rzucisz się na niego z rozkoszą w głosie, ulgą i szczęściem. I kim Twój facet by nie był, nie ma co owijać w bawełnę, pod tym względem oni wszyscy są tacy sami. Również zależy im na satysfakcji dziewczyny czy żony. Pamiętajcie o tym, jeśli jeszcze go nie zobaczyłyście, kiedy ten moment jeszcze przed Wami. Pamiętajcie, żeby nie przegiąć! Nie skoczyć pod niebo, jeśli nie spełnia Waszych bajecznych wyobrażeń i okaże się tyci tyci - bo faceci nie są głupi, od razu wywęszą, że wyskoczyli jak malutki filipek z konopii. Nie przesadzajcie z entuzjazmem również, gdy okaże się ogromny, większy od tych, które trafiły się przyjaciółkom. Świadomość mężczyzn na ten temat jest przerażająco duża, także starajcie się po prostu zareagować zgodnie z Waszymi emocjami, acz nie urazić. Proste, nie? ;)





Tak, temat pierścionka zaręczynowego to temat rzeka. Ciężko mi nie wrócić pamięcią do tego dnia, przy okazji rocznicy ślubu, do której by nie doszło, gdyby mój M nie stanął przede mną z nim w ręce, nie wyjął go dumnie z kieszeni u spodni i nie włożył mi go delikatnie... na palec :) I po dziś dzień dziękuję, że wybrał malutki diament, który błyszczy się wtedy, kiedy powinien, a nie boli w oczy i nie rani mi palca za każdym wyciąganiem naczyń ze zmywarki. W życiu codziennym mały jest praktyczniejszy od wielkiego. I bardzo, ale to bardzo urokliwy...






wtorek, 12 września 2017

O pierwszym razie Ali

Czy uwielbiacie takie dni, kiedy budzicie się o dowolnej porze bez obaw, że gdzieś się spóźnicie? Kiedy zdajecie sobie sprawę, że nie macie żadnych obowiązków na głowie, szafy do odgruzowania, chaty do odkurzenia...? Kiedy możecie cały dzień spędzić z ulubioną książką, herbatą, leżąc i pachnąc? Kiedy nie trzeba Was ściągać z kanapy, leń jest Waszym najlepszym kumem, wręcz gnijecie z nudów?

Ja w czasach p.n.a., czyli przed naszą Alą, takie dni ubóstwiałam. Zwolnienie ciążowe to najpiękniejszy wynalazek ludzkości, promise. Oczywiście pod warunkiem, że można sobie na nie pozwolić, a dolegliwości nie uniemożliwiają normalnego funkcjonowania. Przed ciążą też ubóstwiałam. Czasem miałam wrażenie, że w poprzednim wcieleniu byłam kotem i to nim powinnam być. Nuda i lenistwo były wspaniałą odskocznią od szkoły, pracy. Mimo, że zawsze lubiłam aktywny wypoczynek, nigdy w życiu nie pogardziłabym propozycją "Ej, zostańmy dziś w domu i nie róbmy NIC."

Potem wszystko się zmieniło. Absolutnie wszystko. I nie ma w tym stwierdzeniu grama wyrzutu. Nuda to mój wróg. Duszę się, jeśli nie mam zaplanowanego aktywnie tygodnia. W wolne wieczory zawsze coś wcisnę - zawsze. W ciągu dnia na nudę nawet nie ma czasu. I chwała Bogu, bo bym zgłupiała. Dodatkowo napędza mnie mały pędrak. Napędza do tego, żeby to jej organizować codzienne życie tak, żeby dzieciństwo nie przeciekło jej przez palce. Wolę zabrać ją do parku niż posadzić przed bajką. Wolę wrzucić do piaskownicy, żeby urąbała się piachem, zjadła go na deser, a cała garderoba wylądowała w praniu, aniżeli siedzieć z nią w czterech ścianach. W deszczowe dni wariuję. A ona razem ze mną, bo dziecko nieprzyzwyczajone do nic nie robienia. Staramy się razem z M. być dla niej przykładem, że życie od początku trzeba łapać za ogon, bo za szybko ucieka. Że trzeba je wycisnąć jak tylko się da, a nie jedynie przeżyć. Zaczyna jej to wchodzić w krew. Kiedyś to ona będzie nas zwlekać z łóżka w sobotę o 6:00, bo w nocy padało i trzeba jechać na grzyby. Oby tak było!

W miniony poniedziałek wyjechałyśmy do Gdańska. We dwie. Matka i córka razem, pierwsza wspólna podróż pociągiem. Rozleniwiliśmy się mając samochód i przestaliśmy doceniać tańsze i szybsze środki transportu. Pociąg bezpośredni do Gdańska to taniocha w czystej postaci, ze względu na małe dziecko właśnie. To ono zapewnia Ci 30% zniżki na bilet, więc kochani, róbmy dzieci - przydają się. Dzisiejsze pociągi to już na szczęście komfort i wyższy standard niż jeszcze dziesięć lat temu. Warto korzystać.
Choć przyznam się, że obawiałam się właściwie o wszystko. Co zrobię z wózkiem, czy nie będzie zbyt ciasno, czy Ala będzie wrzeszczeć i wkurzać współpasażerów, czy się wynudzi, czy nie wpadnie pod pociąg, czy ja ze wszystkim zdążę. Ale okazuje się, że matka to jednak jest matka. Bez cienia skromności, naprawdę trzeba to głośno powiedzieć - wymiatamy. Mając dziecko, radzimy sobie w każdej sytuacji. Zwłaszcza, kiedy Twój diabełek okazuje się nie być diabełkiem aż takich rozmiarów, jak myślałaś. Ala się spisała. Była grzeczna i usłuchana. Przez większość czasu. W trakcie podróży przydały się książki i kolorowanki. A pociąg to atrakcja sama w sobie. Nowe dźwięki, duże okna, ruszający się krajobraz, intensywne światła, ekrany i monitory, elektrycznie otwierane drzwi... I wycieczki po całym składzie. Całym. Wzdłuż i wszerz. Po sto razy. Spacery po pociągu z małym dzieckiem powinny stać się dyscypliną sportową. Pobiłabym wszystkich! Znam Intercity jak własną kieszeń. Ala czuła się jak w jakimś statku kosmicznym, wszystko było dla mniej magiczne. To w sumie śmieszne widzieć, czym małe dziecko potrafi się podniecić. Dodatkowo, będąc najmłodszym współpasażerem (odwiedziłyśmy wszystkie przedziały więc zdążyłam przyjrzeć się każdemu), skradła serca wszystkich, łącznie z panią konduktor, która zagarnęła ją do swojej kabiny, wsadziła sobie na kolana i pokazywała, jak monitoruje się trasę pociągu 😨 Ala siedziała na co drugich kolanach... Bez strachu. Z pełnym zaufaniem do każdego. A kiedy chciałam ją zabrać i czule mówiłam "kochanie, idziemy dalej", dziadówa pomachała do mnie i równie czule rzekła "papa". Wie ktoś, ile bym dostała za takie dziecko? Jest dość sprzedajna.

Żeby nie było zbyt kolorowo - podróż pociągiem z wózkiem, dzieckiem, torbą, sryliardem rzeczy, tysiącem warstw ubrań (no bo na Pomorzu różnie z pogodą) to spore wyzwanie. Logistyczne, organizacyjne i fizyczne również! Upociłam się zdrowo, targając wózek w te i we wte, po schodach bez podjazdów, z pociągu na peron i z powrotem, składając go i rozkładając, mając oczy dookoła głowy, żeby mi pędrak nie wpędrakował na ulicę, żeby nie zgubić szumisia i żeby ogólnie ogarnąć życie i wrócić cało do domu (zupełnie przy okazji, dziewczyny, po takim dniu mąż, który ustępuje Ci miejsca na kanapie i leje do pokala zimne piwo z sokiem - SKARB).

Wizyta w Gdańsku trwała tylko kilka godzin. Każda z tych godzin spędzona z przyjaciółką i jej cudną córką. Odległość nie ma znaczenia, jak się okazuje. Bo mimo sporego czasu oddzielnie, nasze dziewczyny już po chwili chodziły po ogródku trzymając się za rączki i wymieniając zabawkami. Ten widok rozczula mnie na maxa. Dwa bączki, dwie małe lalki, kolejne pokolenie przyjaciółek. Warto to podtrzymywać i warto o to dbać. Pomijając fakt, że do samego Gdańska wracam jak do drugiego domu. Chętnie o tym kiedyś napiszę. A tym czasem krótka fotorelacja z tego dnia.














Na zakończenie - jeśli mnie ktoś zapyta, czy opłaca się tak zmęczyć, zamiast wsadzić szkraba do auta, czy kiedyś chciałabym to powtórzyć, czy to wszystko ogólnie warte jest zachodu, mówię TAK. Radość dzieciaka z nowego doświadczenia jest absolutnie warta każdego wysiłku i każdej inicjatywy. Uwielbiam poznawać na nowo z Alą świat. Odkrywać go trochę po dziecięcemu i dostrzegać to, czego jako stara baba mogę już nie widzieć. Pamiętaj, że nie tylko dziecko uczy się od Ciebie. Ty od niego uczysz się równie dużo 💗

wtorek, 5 września 2017

Nie-tutorial, jak wykonać pszczołę na szydełku

Wiecie, przez pół roku może się wiele wydarzyć. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, ale te 6 miesięcy, które w czasie chodzenia do szkoły wlokły się niemiłosiernie, w dorosłym życiu uciekają jak PKS sprzed nosa.

Przez ostatnie pół roku przeżyłam sporo. Dużo dobrego, ale też tego gorszego. Lista jest długa... Pierwsze piękne, konkretne słowa mojej córy, jedno poronienie, długie leczenie, kilka ścięć włosów dla poprawy nastroju, uzależnienie od trampolin level hard, rozwalone nadgarstki, 50tkę mojego Taty, wspaniałe wakacje z rodziną i przyjaciółmi. Cóż, nie jest lekko być kobietą, matką i masażystką w jednym. Moje dziecko potrafi już okazać swoje chęci i niechęci (tych drugich oczywiście jest znacznie więcej). Doskonale wie, gdzie ma się przejrzeć w lustrze przed imprezą, ale jakoś dziwnym trafem nie wie, że jak przechyli kubek, soczek wyleje się na dywan. Ja doskonale wiem, że ona woli zjeść obiad sama widelcem i prawie jej to wychodzi! Ale jakoś wciąż i wciąż doskonalimy tę umiejętność, żeby choć trochę tego obiadu trafiło tam, gdzie powinno. Na swoje pierwsze urodziny dostała jeździk. Taki wóz, co to trzeba go dosiąść i odepchnąć się nogami, żeby pojechał. Prawie go już opanowała! Ale najlepiej wychodzi jej wynajdywanie maleńkich biedronek nadrukowanych na produktach ze sklepu. Weźmy np mały batonik...Wyobrażacie sobie, jak niewielki jest to produkt. Ogarnijcie sobie więc rozmiar tej biedronki... I ona potrafi. Z drugiego końca pokoju. Potrafi też trenować moją cierpliwość, bo skubana wie, jaki deficyt tej cierpliwości posiadam. Czy istnieje coś takiego, jak bunt półtoraroczniaka? Czy właśnie go wynalazłam?

Ale dzisiaj chciałam oznajmić, że z pierwszym dniem września, kiedy spadły hektolitry deszczu, błękit letniego nieba skumał się, że już jesień i skitrał się za wielkimi chmurami, ja standardowo, jak co roku o tej porze otworzyłam swoją szafę rozkoszy - z włóczkami 😍 Jesień i zima potrafią ciągnąć się jak wydzielina z nosa, chyba że masz hobby, które idealnie wpisuje się w ten okres roku. Wtedy ciężko znaleźć Ci czas na cokolwiek innego, niż dzierganie. Jeśli nie próbowałaś, polecam, zakochasz się.

To nie będzie tutorial. Broń Boże. Sama nie ogarnęłam jeszcze do końca tej sztuki, spędzam nad tym długie godziny, żeby móc jako tako odwzorować to, co mi się spodoba w Internecie. Ostatnio serce me skradła pszczoła. O taka:



Przysięgam, zakochałam  się. Oczywiście nigdzie nie znalazłam wzoru, schematu, poradnika. Poleciałam więc na żywca, nawet nie licząc oczek, słupków (uwaga, język branżowy 😁). Dlatego to, co poniżej, ciężko nazwać tutorialem, raczej po prostu chciałam się pochwalić 😁.

Krok 1 - przygotowanie do działania. Potrzebne akcesoria: włoczki, szydełko, gruba igła, nożyczki, dziękuję.


Krok 2 - zaczynamy dziergać. Zaczęłam od łba, bo największy. Nie jest łatwo lecieć na spontanie, uwierzcie mi. Wprawy nabiorę po entej pszczole, póki co podniecam się każdym dzielnie wykonanym półsłupkiem 😍





Krok 3 - oczy. Dobra zabawa jest z tego, bo oczy są mikroskopijne w porównaniu do reszty, a ja potrzebuję do tego grubych bryli i dobrego światła. Ale czego się nie robi dla satysfakcji.. 😏





Krok 4 - konstruujemy twarz. Naszycie oczu na buźkę to nawet przyjazna zabawa, zwłaszcza, że na koniec tej czynnoścci uświadamiamy sobie, że pszczoła się do nas śmieje 😍




Krok 5 - czas na zmianę koloru włóczki:





Krok 6 - trwa dość długo, tu chodzi jedynie o dokończenie szydełkowania, zmieniając co jakiś czas kolor włóczki, celem wykonania żółto-czarnych pasków (SZOK!)...



...aż nadchodzi krok 7 - skrzydełka. Patrząc na pierwowzór, chodziło chyba o to, żeby wyszydełkować po prostu 2 kółka, której potem wystarczyło zgiąć i odpowiednio doszyć do ciała:




Krok 8 - reszta! Całość do końca szydełkowałam dokładnie tak jak wcześniej, oczywiście zmniejszając stopniowo liczbę półsłupków, coby dotrwać do odwłoku i żądła! Pszczołę wypełniłam grochem łuskanym, dzięki czemu jest dość ciężka, stabilnie stoi, nie gibie się, nie bzyczy i nie żądli.





Mojej Pszczole też się spodobała :)


Szydełkowe cudo było prezentem, ale jestem w trakcie tworzenia kolejnych! Pomysłów jest ogrom! Wystarczy pogrzebać i znaleźć chwilę w ciągu dnia. Lub nocy 😁

Dajcie znać, jak się podoba.

Czołem!

piątek, 26 maja 2017

Mamamamama.

Jestem mamą.

Jestem lekarzem. Pierwszym pogotowiem ratunkowym. Pielęgniarką i internistą w jednym.
Jestem nauczycielką. Języka każdego, chodzenia, jedzenia, śmiechu.
Jestem kucharką. Szefem kuchni, można by rzec. Gotuję, pichcę, próbuję, doprawiam, smakuję, wylewam, poprawiam. Kubki smakowe co prawda lekko mi zwariowały przez ostatni rok, ale przecież bez soli można żyć.
Jestem sprzątaczką. Odkurzaczką, praczką i ścieraczką. Wywabiaczką plam, zacieraczką niechcianych śladów po serku, wycieraczką ulewających się płynów wszelkiej maści. Ileż to żywych i kosmicznych kolorów na bluzce można poznać, mając małe dziecko!
Jestem też dj'em. Puszczam najlepsze składanki, dostosowuję repertuar do potrzeb klienta. Wciskam play, kiedy trzeba i pauzę, kiedy dość. Dobieram utwory tak, by nie było monotonii, a by była dobra imprezka.
Jestem bajkopisarką. Najlepszą na dzielni! Ciężko wymyślić na poczekaniu 15-minutową historię? Jak się okazuje, wcale nie tak ciężko. Jak się nie ma wyjścia, a klient szarpie za rękaw, bo chce słuchać dalej, to wyobraźnia przybiera nieznaną dotąd bujność.
Jestem wróżką! Przewiduję przyszłość trafniej niż wróżbita Maciej, a robię to pro bono. Wyprzedzam poczynania mojego gnoma o 3 korki naprzód, zapobiegając dzięki temu roztrzaskanej głowie, zakrwawionej ręce, rozbitemu w drobny mak wazonowi. Nie raz zdarza mi się odwrócić wzrok na krócej niż sekundę i od razu tego pożałować, ale cóż. Moja kariera wróżki dopiero się rozpoczyna, jeszcze nie jeden awans przede mną.
Jestem projektantką mody. Tworzę kreacje zgodne z figurą i oczekiwaniami klienta, biorąc pod uwagę jego karnację, styl, wygodę i najnowsze trendy. Nie jestem amatorką, wiem, na których kolorach najmniej będzie widać czekoladę, a z jakiego materiału najlepiej spierze się jabłko (od razu podpowiadam, z żadnego).
Jestem fotografem. Nie mam dobrego sprzętu, nie planuję inwestować w Canona z dodatkową lampą typu cud-miód, ale zdjęcia wychodzą mi wyborne. Mam doświadczoną modelkę.
Jestem kotem. Chodzę na czterech, miauczę i uciekam przed psem.
Którym również czasami jestem! Szczekam i gonię kota, skaczę za piłką, tulę się i udaję, że nie żyję.
Jestem mamą.

A teraz pomyśl, ile godzin musiałaby mieć doba, żebyś była w stanie pogodzić wszystkie te zajęcia? Okazuje się, że ma tyle, ile trzeba. Ani minuty więcej. A mimo to Ty, droga Mamo na pewno masz jeszcze chwilę, żeby wypić kawę. Zjeść ciastko. Iść na trening. Otworzyć wino z mężem. Obejrzeć trudne sprawy. Wziąć długą kąpiel. Wyspać się! Nawet jeśli Twoja pociecha nie wstaje już na cycka w nocy i błogo śpi do rana, Ty na pewno czuwasz. Pracujesz 24 na dobę i nie marnujesz z niej ani godziny. Jeśli nie ma Cie przy dziecku, to na pewno chciałabyś przy nim być. Jeśli jesteś z koleżankami, na pewno o nim myślisz. Na zakupach obracasz najpierw dział dziecięcy, a jak starczy czasu i portfela, ewentualnie zajrzysz do lumpa po coś dla siebie.

Jesteś niesamowita! Wyjątkowa i najlepsza. Najlepsza dla swojego dziecka. Nigdy nie daj sobie wmówić, że to nie prawda. Jeśli robisz coś inaczej, niż inni, nie znaczy, że robisz to źle. Wszystko, co robisz, robisz z myślą o dziecku.

Wiem, że z okazji Dnia Matki niby należy nam się chwila wytchnienia, odpoczynku, blabla. "Nie ugotuj dziś obiadu, idź na spacer z przyjaciółką, nie sprzątaj!". Ale dobrze wiecie, że w tym zawodzie nie ma L4 ani urlopu. Praca, którą wykonujemy jest solidnie wynagradzana każdego dnia soczystym buziakiem, szerokim uśmiechem, melodyjnym "mama". Któż chciałby mieć od tego wolne?

Bycie mamą to zaszczyt.

Wszystkiego najlepszego wszystkim Wspaniałym Mamom!



wtorek, 21 lutego 2017

Kochana Alicjo...



Sobota, 20 lutego 2016 roku. Pamiętam jak dziś, że dygałam wtedy po schodach na czwarte piętro i z powrotem, powtarzając czynność z sześć razy, dopóki nie dopadła mnie porządna zadyszka. 2 dni po terminie porodu, a mnie wydawało się już, że młoda zapuści korzenie w macicy, urośnie jeszcze z siedem kilo, aż w końcu eksploduje razem z moim brzuchem. Ze strachu przed tą mordorową wizją, pobudzałam więc co mogłam i jak mogłam, żeby to to się nie zagnieździło na wieki, tylko wylazło tą samą dziurą, co wlazło. 


_______________________________________________________________________________________________


Wtorek 21 lutego 2017 roku. Jakie to smutne i przerażające, że rok mija tak szybko. 365 dni, każdy inny, każdy wyjątkowy i niepowtarzalny. Każdy kończy się zbyt prędko.

Kochana Córko, przez ten cały za szybki rok zdążyłaś zmienić życie tylu ludzi. Chcę Ci dzisiaj za to podziękować. Bo życie do góry nogami jest dużo pełniejsze i piękniejsze niż to z nogami na ziemi. Masz za sobą jeden z najcięższych i najintensywniejszych etapów, które będę Ci przypominać nieustannie pokazując zdjęcia i filmy z Twoim gwiazdorskim udziałem. Po to, żebyś wiedziała, żebyś była świadoma tego, ile można osiągnąć w jeden rok. Bo zanim ten rok minął zdążyłaś już tyle zdziałać…

Przetrwałaś paskudny okres noworodkowych bólów brzucha, które co dzień rozrywały nasze serca na strzępy z niemocy i żalu, że cierpisz.

Pokonałaś swoje własne bariery i przekroczyłaś granice tyle razy - nie zdołam zliczyć - żeby stać się ruchliwym bobasem, którego dzisiaj wszędzie pełno.

Zdążyłaś posmakować życia na tyle, żeby śmiało, wesoło i pewnie czuć się wśród obcych, nieznanych ludzi i miejsc.

Wycisnęłaś z nas litry łez wzruszenia na widok Twoich postępów i kolejnych kroków milowych.

Błogo przespałaś ostatnie 10 miesięcy swojego nocnego życia, co i nas wprawiło w spokój i radość, że mamy wyspane i zdrowe dziecko.

Przeraczkowałaś dziesiątki kilometrów, brudząc setki par spodni, obdarzających wszystkich milionami uśmiechów i zaliczając niepoliczalne ilości upadków z dywanu na podłogę.

Zdążyłaś zaopatrzyć swoją szczękę w całe 8 i pół białych perełek, przy niektórych męcząc się okropnie, przy innych w ogóle nie dając znać, że wychodzą.

Poznałaś trochę swojego pięknego kraju i choć nic nie będziesz z tego pamiętać, ja pokażę Ci kiedyś, jak szczerze cieszyłaś się na widok morza i jak bardzo lubiłaś spacery po Krakowie.

Zdążyłaś nauczyć mnie macierzyństwa w każdym tego słowa znaczeniu, pokazując jak kolorowy, wesoły i dziecięcy może być świat matki.

Obrzuciłaś najważniejszego mężczyznę w swoim życiu setkami szczerych buziaków i przytulasów, wyrzucając z siebie przy tym urocze „tata”, które stopiłoby każdy lód i rozgrzało każde serce.

Wiesz już, co jest słodkie, a co kwaśne. Masz swoje ulubione smaki i chcesz poznawać nowe. Umiesz pokazać, co jest warte podjedzenia, a czego na razie nie tkniesz. Ale nie martw się, dam Ci spróbować wszystkiego.

No i najważniejsza w dzisiejszych czasach umiejętność… nauczyłaś się włączyć przeglądarkę na smartfonie. Będziesz kozaczyć na podwórku.

Dzięki Tobie, kochana Córko, wiemy jak lepiej korzystać z życia, ile jeszcze mamy planów i marzeń do spełnienia, a Ty od roku jesteś zawsze na czele naszej listy. Dzięki Tobie wracamy codziennie do naszych dziecięcych chwil i przeżywamy je z Tobą od nowa, a każda taka chwila to ogromna przygoda. I choć czasem życie wydaje nam się nieproste, niedoskonałe, czasem nudne, Twoja obecność przypomina  o tym, co jest w nim najważniejsze i jak doceniać każdy jego etap.

Jesteś największym i najpiękniejszym prezentem od losu. Uwielbiam to, że nadal nie do końca Cię odpakowałam. Że co dzień odrywam kawałek papieru, a pod nim kryją się kolejne niespodzianki. Uwielbiam, że w tym wielkim kartonie są jeszcze miliony mniejszych, które będę rozpakowywać jeszcze przez długie lata.
Dziękuję, że jesteś.

Mama 


piątek, 20 stycznia 2017

Kryzys?

Od kiedy zostałam matką, patrzę na wszystko z innej perspektywy. Jestem pełna podziwu dla moich Rodziców, którzy wychowali nas w czasach, gdy nie było elektronicznej niani, jednorazowych pampersów, interaktywnych zabawek. Czytam teraz różnorakie wypowiedzi młodych mam, które mimo posiadania tych wszystkich gadżetów i ulepszaczy, nadal sądzą, że mają ciężko, jest im źle, brakuje tego i tamtego, dziecko jest niegrzeczne, a doba za krótka. Czasy się kompletnie zmieniły, moim zdaniem na lepsze, a dookoła wciąż malkontenci, którym ciągle mało.

To tylko słowem wstępu. Chciałam po prostu, tak szczerze podziękować mojej Mamie i Tacie za to, że przekazali mi tak wiele mądrości, doświadczenia i wskazówek, które mogę teraz stosować przy wychowywaniu swojego malca :)

Ale post chciałam poświęcić innej rzeczy: kryzysowi.

Nie gospodarczemu. Bynajmniej też nie temu w Sejmie. Ani temu w związku. Tylko właśnie takiemu macierzyńskiemu.

Nie oszukujmy się, każda matka na świecie przeżywa takowy średnio raz na kilka dni/tygodni. Nie ma w tym nic odkrywczego i nic, czego należałoby się wstydzić - bo bądźmy szczerzy - dzieci to kanalie. Wyssą całą energię z człowieka, licząc przy tym na to, że gdzieś mamy jeszcze wgrany program extra, w razie, gdy podstawowe baterie wysiądą. Matki mają często wrażenie, że ich dziecko po prostu wygrywa serenady na ich cierpliwości, nerwach, testując, gdzie jest granica i jak daleko może się posunąć w swoich poczynaniach. No bo kto normalny po raz setny tego dnia chlapnie soczkiem na dopiero co wylizaną podłogę? Kto narobi w świeżo przebraną pieluchę, bo przecież w suchą się robi lepiej? Kto zrzuci ze wszystkich najniższych półek dopiero co ułożone pod linijkę książki i inne bibeloty? Kto normalny wyskrobie wosk ze świeczki i zacznie go ze smakiem kosztować?

To, co ja aktualnie przeżywam, to zapewne kilka marnych % tego, co przeżywają matki starszaków, albo matki więcej niż jednego dziecka. Ale i tak nie mogę powiedzieć, że jestem uosobieniem cierpliwości. Szczerze mówiąc, dopiero po narodzinach Ali dostrzegłam, jak bardzo niecierpliwa jestem i jak bardzo muszę nad sobą pracować. I przysięgam, że robię to każdego dnia, co nie przychodzi z łatwością i często odbija się na otoczeniu ;) Podziwiam matki, które w stanie krytycznym, gdy w sklepie dziecko sprząta z półek z nabiałem wszystkie jogurty, robiąc przy tym teksańską masakrę na posadzce, są w stanie spokojnie wytłumaczyć, co źle zrobiły, a nie drą mordę na środku alejki, w obecności wszystkich świętych. Bo na tym właśnie polega matczyna moc - spokój i cierpliwość.

Dziecko potrzebuje naszego spokoju. Zwłaszcza w wieku niemowlęcym, gdy samo drze się bez powodu, albo z powodu bliżej nieokreślonego. Gdy ząbkuje, uczy się spać, nie może zassać mleka, nie może narobić w pieluchę. Wtedy właśnie tylko spokój może nas wszystkich uratować. Nasz płacz, nasze nerwy, nasza wrząca na granicy wytrzymałości złość, tylko dodatkowo pobudza i rozdrażnia malca. Przekonałam się o tym milion razy.

Dla każdej matki kryzys następuje w innym momencie i przybiera inna postać. Dla mnie kryzys jest wtedy, kiedy dopada mnie najzwyklejsza niemoc przy durnych codziennych sprawach. Kiedy nie mogę ogarnąć dwoma rękoma wstającego właśnie i pędrakującego wszędzie robaka, jednocześnie trzymając rozgrzany czajnik z wrzątkiem, a stopą ścierając rozlane na podłodze mleko. Kiedy po raz setny kładę ją na drzemę, która ewidentnie uratowałaby jej życie, bo wytrze za chwilę swoje oczy z oczodołów, a ziewaniem połknie cały swój pokój, ale ona spać nie będzie!, bo zabawa, bo klocki, bo bajki, bo wszystko takie ciekawe. I leci z tym swoim na wpół udawanym płaczem, byle tylko wyciągnąć ją z tego więzienia zwanego potocznie łóżeczkiem.

Najśmieszniejsze w kryzysie jest przekonanie, że nasz cały trud to porażka. Że nagle biorą w łeb wszystkie nauki porządnego zasypiania czy samodzielnej zabawy. Że nagle wydaje się, że dziecko cofa się w rozwoju, a my nie wiemy, dlaczego.

A potem, kiedy przychodzi wieczór, a młode kochane pisklę z uśmiechem na twarzy i misiem przy uchu, słodko zasypia w swoim łóżeczku, uspokajam się i myślę sobie: jaka jestem głupia :) To był kryzys? To z tych błahych i durnych powodów miałam dziś łzy w oczach? I dochodzę do wniosku, że dziecko po prostu takie jest, że tak ma. Że dziecko to rozpędzona huśtawka nastrojów, zwłaszcza, jeśli od pasa w dół jest babą. Wzdycham więc z ulgą, że zasnęło w spokoju, że nic takiego się dziś nie wydarzyło, że wszystkie te złe emocje to po prostu mój brak cierpliwości i doświadczenia. Że jutro wszystko będzie dobrze, zaczniemy od nowa i uda się!

I udaje :) Im więcej nad sobą pracujemy, tym lepsze są efekty, i to dotyczy każdej dziedziny życia. I mimo, że czasem mam ochotę wystawić Alę na allegro jako lekko śmigane, mało używane, prawie bezzębne, ale w sumie radosne dziecko, to kocham ją ponad własne życie. Zniosę wszystko, każdy kolejny etap, cięższy od poprzedniego, pokonam wszystkie zakręty i schody. Przetrwam każdy kryzys, bo wiem, że warto.

" Macierzyństwo to wyprawa życia, podczas której bez doświadczenia i większego przygotowania przemierzamy góry cierpliwości, ocean łez i radości, pustynię niepowodzeń i małych sukcesów, aby na sam koniec, już z wysoka móc obserwować zasiane plony."


niedziela, 15 stycznia 2017

Noworoczne combo

W ten kolejny zimowy, styczniowy, lekko przypizgujący mrozem wieczór, postanowiłam ogłosić wszem i wobec, że nowy rok zaczęliśmy z przytupem godnym pozazdroszczenia. Trafiło nam się bowiem niezłe combo w postaci ząbkowania, zapalenia oskrzeli i skoku rozwojowego w jednym pakieciku.

Samo rodzenie się nowych kłów jest w naszym przypadku całkowicie do zniesienia (póki co, odpukać w niemalowane, krzyżując palce, plując za siebie!). Zęby pojawiają się u Ali znikąd, trochę znienacka, prawie bezboleśnie.

Samo choróbsko zwykle też jest do opanowania. Dobre medykamenty za dwie stówki, kilka dni masakry z wyciąganiem nie powiem czego i nie powiem jakiej długości, z wkurzonego już nosa małego dziecka, inhalacja 3x na dobę oraz wciskanie na siłę antybiotyku - i po kłopocie!

Mamy też za sobą kilka skoków rozwojowych, w czasie których Ala nie wie kompletnie, co kazało jej zejść na ten ziemski padół i buntuje się ku temu czemuś dobre kilka dni na kilkaset sposobów, pokazując przy tym swój prawdziwy charakter (po tatusiu).

Ale kiedy nagle wszystkie te cudowne etapy zbiegają się czasowo i przeplatają nawzajem, można dostać kota. W łeb znaczy.

Dni Alutkowe zaczynają się bowiem od akcji kuracja. Kropelki do nosa jeszcze przed zmianą pieluchy, poranne wyciąganie zawartości otworu nosowego zamiast śniadania, a potem na deser 5 minut z maseczką na ryjku, coby zaaplikować rzeczonej magiczny lek na całe zło.
Gdy poranny rytuał odbije już swoje piętno na biednej zmęczonej jej twarzy (a dochodzi dopiero 8:00), czas na przekraczanie kolejnych granic jej możliwości i wytrzymałości. Mam swego rodzaju darmowy cyrk na kółkach przez dobre kilka godzin. Siadam na sofie, zakładam nogę na nogę, odpalam popcorn i wybałuszam oczyska. Przemeblowanie zrobiło Ali trochę więcej miejsca na wiele jej ekscesów, typu upadanie na tyłek po nieudanych próbach wstania na dwie nogi. Typu podraczkowanie z punktu A do punktu B bez mniej określonego celu, chyba tylko po to, żeby za chwilę się wycofać, zrobić kolejną rundkę po chacie, po czym na końcu zawarczeć, że to w sumie nudne. Typu podpieranie się o wszystko, co jest na poziomie jej wzroku, żeby sprawdzić, jak mocno musi użyć witek, żeby móc o własnych siłach w końcu stanąć. Jęknie to to oczywiście po stokroć, bo przecież świat jest taki zły, klatka za ciasna, świeczki z nosa lecą, w majtach mokro, jeść nie dadzą, na spacer wyjść nie można, a matka siedzi i patrzy.

Po kilku godzinach dobrego kina, za które zapłaciłabym każdą cenę, o ile wliczona byłaby w nią obecność mojej ukochanej aktorki, nadchodzi upragniona pora na drzemę. Jej i moją. Bo obserwowanie, koordynowanie, nadzorowanie i wyśmiewanie bywa naprawdę męczące. Naczynia ze śniadania leżą wtedy odłogiem, plan na obiad jeszcze się nie urodził, a do końca dnia przecież lata świetlne zostały. Kładę rzeczoną zatem do jej wyra, z którego za chwilę jedną nogą mi wylezie. Swoje cielsko rzucam na łóżko obok i wpadamy na chwilę do krainy czarów. Każda do swojej.

Czary mijają, czas na etap kolejny kuracji. W południe gorzej, bo bez lubego, który zawsze jednak pomoże i lekko przytrzyma wkurzoną łepetynkę Ali, trochę ją zajmie i rozbawi. Gdy luby w pracy, matka jest tą najgorszą, próbującą odebrać ostatnie radości życia poprzez czyszczenie nosa. ZNOWU! W tak zwanym międzyczasie, młoda przypomni sobie, że dolna dwójka jej idzie. Więc połączenie ślinotoku z zawartością nosową nie do końca jeszcze opróżnioną, daje mi podwójną dawkę radości. Kilka sekund później, mały gnomek zapragnie czułości. Przytula więc swoją namoczoną wszelką wydzieliną mordkę do moich suchych i czystych jeszcze ust z zamiarem obdarowania mnie soczystym buzi. Kocham to buzi, przysięgam, ale zawsze mam wtedy przy sobie rolkę Velvet.

Ząbkowanie czy oskrzela, już sama nie odgadnę co dokładnie, wprawia Alę też w przeróżnej maści humory podczas jedzenia. Hrabianka się wybredna zrobiła, rzuca moim hand-made obiadkiem na prawo i lewo, po czym za chwilę z miłością obchodzi się z ugotowaną parówką i pajdą chleba. Wywali z impetem biszkopta, ale jeśli wkruszę go do startego jabłka, prawie udławi się z zachwytu. Weź bądź człowieku mądry i zrozum to dziecko.

Można by pomyśleć, że nadchodzi piękny czas, gdy mój M wraca z pracy. Owszem, jest piękny, ale dopiero po akcji antybiotyk, inhalacja i odkurzanie nosa. Ala swoją energię wówczas podwaja, bo przecież teraz rozłoży się ona na oboje rodziców, tak więc laska może sobie pozwolić. I tak właśnie sadzamy oboje swoje dupska na kanapie, zalewamy kawę i podziwiamy jej nowe.. umiejętności? W sumie można to tak nazwać. Bo ostatni jej skok rozwojowy jest autentycznie krokiem do przodu. Za chwilę stanie nam o własnych siłach, coraz mniej potrzeba jej podparcia. Choć nadal z jakiegokolwiek woli skorzystać. No niech ma. Okiełznała nowe zabawki pt. znajdź klocek w takim samym kształcie jak otwór i włóż klocka w otwór. Podziwiam!

I do tego wszystkiego, czuję. Absolutnie wyczuwam to swoją kobieco-matczyną intuicją, że lada dzień z tego zlepku sylab "ba" oraz "ko", powstanie mądra i świadoma wypowiedź "kocham cię mamo". I da mi obsmarkanego całusa, zarzuci rączki na szyję, ukocha niczym Szumisia wieczorem przed snem, kichnie mi w twarz i ucieknie. Sama. Podrepta gdzieś w otchłań drugiego pokoju i stwierdzi, że mnie nie potrzebuje. A ja będę stała i patrzyła. Z popcornem i kawą :)



P.S. Jeśli chodzi o film. Ci, co widzieli partyzanckie ekscesy, które czyniła nasza córa przez dobre 2 miesiące, na pewno zrozumieją moją radość z opanowania przez nią umiejętności raczkowania. Takiego... prawdziwego!

poniedziałek, 2 stycznia 2017

2016/2017

Wszystkie super blogerki i modne mamy dokonały bądź są w trakcie dokonywania postanowień noworocznych. Nie omieszkują o nich - wiadomo - wspomnieć na swoich blogach. Jest to dość oczywiste, trudno się nie zgodzić z tym, że przełom mijającego roku i tego, który właśnie się rozpoczyna, to idealny moment, żeby coś postanowić, coś sobie obiecać, coś poprawić, coś ulepszyć. Z czegoś zrezygnować na rzecz innego dobra. Coś odłożyć w czasie a na coś innego zdecydować się już, teraz. Zrobić listę planów, marzeń, ambicji, zmian. Pełna zgoda.

Ja jestem jednak dość niekonsekwentną personą, a jedyne postanowienie noworoczne, jakiego udało mi się dotrzymać, było poczynione 3 lata temu i - dzięki Bogu - trwa do dziś. Pamiętam, że to był czas, kiedy bardzo chciałam zgubić kilka fałdek i zacząć uprawiać regularny sporting. Zupełnie się nie spodziewałam, że tym razem się uda, a jednak. Miło spojrzeć wstecz i uśmiechnąć się do zrealizowanych planów. Oczywiście, nie poprzestając na obecnych efektach, a kontynuując je dalej. Był to przecież zamiar długofalowy. Noworoczny, ale nie na rok. Nie wyznaczyłam sobie wtedy żadnego deadline'u w stylu: do końca roku chcę zgubić 10 kilo. Chciałam, żeby celem nie była utrata wagi, tylko pokochanie sportu. Czas i tak płynie, więc uprawiając jakąkolwiek aktywność fizyczną, tylko lepiej i pożyteczniej można go spędzić i spożytkować.

Jeśli chodzi o postanowienia na ten rok, nie jestem jakoś szczególnie do nich zmotywowana. Oczywiście, mam plany, marzenia i cele. Ale bardziej skupiłam się chyba na podsumowaniu ubiegłego roku. Bo generalnie rzecz ujmując - poprzedni roczek skopał tyłek wszystkim poprzednim. Zdecydowanie zajmuje u mnie ( i chyba u mojego M również ) miejsce w topowej czołówce. Przyszło na świat największe szczęście, rozczulając serca absolutnie wszystkich, chwytając za nie całą swoją siłą i zmieniając na zawsze nasze życia. Wiele razy człowiek się zastanawia nad sensem. Różnym. Swojej pracy, swoich osiągnięć, swojej życiowej drogi. W momencie, kiedy urodziła się Ala, ja zrozumiałam cały ten sens. W końcu zdołałam go ogarnąć umysłem i odpowiedzieć na pytanie "po co to wszystko?". Właśnie po to.

Żeby poczuć na mojej spoconej porodem skórze jej umaziane od krwi i oblane gęsią skórką ciałko. Żeby chwycić jej pomarszczoną rączkę, mniejszą niż można to sobie wyobrazić, która mimowolnie oplata mój palec wskazujący i na zawsze zmienia znaczenie słowa miłość. Żeby usłyszeć pierwszy płacz będący oznaką jej zdrowego i stanowczego wejścia w nowy świat. Żeby spojrzeć w jej jeszcze nie do końca otwarte, ale już wiadomo, że najpiękniejsze ze wszystkich, oczy.

Żeby za chwilę mąż z pierwszą w swoim życiu kluchą w gardle i załzawionymi ze wzruszenia oczami, powiedział mi soczyste "dziękuję" i ucałował nas obie z całą swoją miłością. Żeby oplótł nas obie ramionami, jak dwa najcenniejsze skarby, których nie pozwoli nigdy nikomu sobie odebrać. Żeby pokochał jeszcze bardziej, mocniej, pełniej.

Żebyśmy przekroczyli próg domu jako rodzina przez duże R.

Przy takich właśnie wydarzeniach, wszystko inne staje się błahe i nieznaczące. Wszelkie postanowienia "odstawię czekoladę", "schudnę", "kupię nowe mieszkanie" są niczym w porównaniu z postanowieniem, które rodzi się razem z narodzinami dziecka. A brzmi ono: TAK MA ZOSTAĆ.

I to chyba najlepsze podsumowanie, a jednocześnie postanowienie noworoczne, jakie mi w tym momencie przychodzi do głowy. Tak właśnie ma zostać. Takie szczęście, miłość, spełnienie i spokój.

Na resztę przyjdzie czas :) W końcu tyle jeszcze lat przed nami!