niedziela, 15 stycznia 2017

Noworoczne combo

W ten kolejny zimowy, styczniowy, lekko przypizgujący mrozem wieczór, postanowiłam ogłosić wszem i wobec, że nowy rok zaczęliśmy z przytupem godnym pozazdroszczenia. Trafiło nam się bowiem niezłe combo w postaci ząbkowania, zapalenia oskrzeli i skoku rozwojowego w jednym pakieciku.

Samo rodzenie się nowych kłów jest w naszym przypadku całkowicie do zniesienia (póki co, odpukać w niemalowane, krzyżując palce, plując za siebie!). Zęby pojawiają się u Ali znikąd, trochę znienacka, prawie bezboleśnie.

Samo choróbsko zwykle też jest do opanowania. Dobre medykamenty za dwie stówki, kilka dni masakry z wyciąganiem nie powiem czego i nie powiem jakiej długości, z wkurzonego już nosa małego dziecka, inhalacja 3x na dobę oraz wciskanie na siłę antybiotyku - i po kłopocie!

Mamy też za sobą kilka skoków rozwojowych, w czasie których Ala nie wie kompletnie, co kazało jej zejść na ten ziemski padół i buntuje się ku temu czemuś dobre kilka dni na kilkaset sposobów, pokazując przy tym swój prawdziwy charakter (po tatusiu).

Ale kiedy nagle wszystkie te cudowne etapy zbiegają się czasowo i przeplatają nawzajem, można dostać kota. W łeb znaczy.

Dni Alutkowe zaczynają się bowiem od akcji kuracja. Kropelki do nosa jeszcze przed zmianą pieluchy, poranne wyciąganie zawartości otworu nosowego zamiast śniadania, a potem na deser 5 minut z maseczką na ryjku, coby zaaplikować rzeczonej magiczny lek na całe zło.
Gdy poranny rytuał odbije już swoje piętno na biednej zmęczonej jej twarzy (a dochodzi dopiero 8:00), czas na przekraczanie kolejnych granic jej możliwości i wytrzymałości. Mam swego rodzaju darmowy cyrk na kółkach przez dobre kilka godzin. Siadam na sofie, zakładam nogę na nogę, odpalam popcorn i wybałuszam oczyska. Przemeblowanie zrobiło Ali trochę więcej miejsca na wiele jej ekscesów, typu upadanie na tyłek po nieudanych próbach wstania na dwie nogi. Typu podraczkowanie z punktu A do punktu B bez mniej określonego celu, chyba tylko po to, żeby za chwilę się wycofać, zrobić kolejną rundkę po chacie, po czym na końcu zawarczeć, że to w sumie nudne. Typu podpieranie się o wszystko, co jest na poziomie jej wzroku, żeby sprawdzić, jak mocno musi użyć witek, żeby móc o własnych siłach w końcu stanąć. Jęknie to to oczywiście po stokroć, bo przecież świat jest taki zły, klatka za ciasna, świeczki z nosa lecą, w majtach mokro, jeść nie dadzą, na spacer wyjść nie można, a matka siedzi i patrzy.

Po kilku godzinach dobrego kina, za które zapłaciłabym każdą cenę, o ile wliczona byłaby w nią obecność mojej ukochanej aktorki, nadchodzi upragniona pora na drzemę. Jej i moją. Bo obserwowanie, koordynowanie, nadzorowanie i wyśmiewanie bywa naprawdę męczące. Naczynia ze śniadania leżą wtedy odłogiem, plan na obiad jeszcze się nie urodził, a do końca dnia przecież lata świetlne zostały. Kładę rzeczoną zatem do jej wyra, z którego za chwilę jedną nogą mi wylezie. Swoje cielsko rzucam na łóżko obok i wpadamy na chwilę do krainy czarów. Każda do swojej.

Czary mijają, czas na etap kolejny kuracji. W południe gorzej, bo bez lubego, który zawsze jednak pomoże i lekko przytrzyma wkurzoną łepetynkę Ali, trochę ją zajmie i rozbawi. Gdy luby w pracy, matka jest tą najgorszą, próbującą odebrać ostatnie radości życia poprzez czyszczenie nosa. ZNOWU! W tak zwanym międzyczasie, młoda przypomni sobie, że dolna dwójka jej idzie. Więc połączenie ślinotoku z zawartością nosową nie do końca jeszcze opróżnioną, daje mi podwójną dawkę radości. Kilka sekund później, mały gnomek zapragnie czułości. Przytula więc swoją namoczoną wszelką wydzieliną mordkę do moich suchych i czystych jeszcze ust z zamiarem obdarowania mnie soczystym buzi. Kocham to buzi, przysięgam, ale zawsze mam wtedy przy sobie rolkę Velvet.

Ząbkowanie czy oskrzela, już sama nie odgadnę co dokładnie, wprawia Alę też w przeróżnej maści humory podczas jedzenia. Hrabianka się wybredna zrobiła, rzuca moim hand-made obiadkiem na prawo i lewo, po czym za chwilę z miłością obchodzi się z ugotowaną parówką i pajdą chleba. Wywali z impetem biszkopta, ale jeśli wkruszę go do startego jabłka, prawie udławi się z zachwytu. Weź bądź człowieku mądry i zrozum to dziecko.

Można by pomyśleć, że nadchodzi piękny czas, gdy mój M wraca z pracy. Owszem, jest piękny, ale dopiero po akcji antybiotyk, inhalacja i odkurzanie nosa. Ala swoją energię wówczas podwaja, bo przecież teraz rozłoży się ona na oboje rodziców, tak więc laska może sobie pozwolić. I tak właśnie sadzamy oboje swoje dupska na kanapie, zalewamy kawę i podziwiamy jej nowe.. umiejętności? W sumie można to tak nazwać. Bo ostatni jej skok rozwojowy jest autentycznie krokiem do przodu. Za chwilę stanie nam o własnych siłach, coraz mniej potrzeba jej podparcia. Choć nadal z jakiegokolwiek woli skorzystać. No niech ma. Okiełznała nowe zabawki pt. znajdź klocek w takim samym kształcie jak otwór i włóż klocka w otwór. Podziwiam!

I do tego wszystkiego, czuję. Absolutnie wyczuwam to swoją kobieco-matczyną intuicją, że lada dzień z tego zlepku sylab "ba" oraz "ko", powstanie mądra i świadoma wypowiedź "kocham cię mamo". I da mi obsmarkanego całusa, zarzuci rączki na szyję, ukocha niczym Szumisia wieczorem przed snem, kichnie mi w twarz i ucieknie. Sama. Podrepta gdzieś w otchłań drugiego pokoju i stwierdzi, że mnie nie potrzebuje. A ja będę stała i patrzyła. Z popcornem i kawą :)



P.S. Jeśli chodzi o film. Ci, co widzieli partyzanckie ekscesy, które czyniła nasza córa przez dobre 2 miesiące, na pewno zrozumieją moją radość z opanowania przez nią umiejętności raczkowania. Takiego... prawdziwego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz