poniedziałek, 31 grudnia 2018

Do widzenia, 2018 roku!

Witaj, ostatni dniu starego roku. Między makijażem jednego oka, a nieudolnym nakładaniem podkładu na policzki, niczym Maxineczka (youtuberka makijażowa, znajdziecie ją na insta @maxineczka), między pieczeniem na wieczór ciasta full cukier, full gluten i full kalorie, a strojeniem dziewczynek do przedniej zabawy w gronie najbliższych, chciałam jeszcze skrobnąć kilka słów. I raczej nie będzie to typowy post podsumowujący. Macie chyba ich aż nadto w sieci.

Wszyscy podsumowują i planują. Niejako jest to idealny moment na tego typu poczynania, bo w końcu nie ma chyba lepszego dnia na zebranie wszystkich sukcesów i porażek w kupę, jak dzisiejszy. I nie ma lepszego na pierwszy dzień zmian i postanowień, niż jutrzejszy. W pełni rozumiem wszelkie tego typu akcje. I pewnie byłabym wśród tych blogerek, które piszą o top 10 postanowień noworocznych, gdyby nie fakt, że jestem 1,5 miesiąca do przodu i o 1,5 miesiąca bliżej celu. I cholernie, CHOLERNIE mnie to cieszy! Właśnie dzisiaj uświadomiłam sobie, jak genialna to była decyzja, żeby nie czekać do Nowego Roku z wyzwaniem. Czuję się o te 45 dni silniejsza, lżejsza i bardziej zdeterminowana. Fantastyczne uczucie. Jutro 1 stycznia, a ja pierwszy raz w życiu nie wpiszę w swój kalendarz zdania "Od dziś przechodzę na dietę", "Zaczynam zmiany" albo "Zrobię pierwszy trening". W moim kajecie po prostu wpiszę kolejne kroki, etapy. Nie rozliczam tego nawet od poniedziałku do poniedziałku, bo przecież wszystko zaczęło się z początkiem weekendu! Ni w ci, ni w oko! I właśnie to mnie uskrzydla jeszcze bardziej! Fakt, że można zacząć CODZIENNIE. Że możesz zacząć nagle! Kiedy oglądasz ulubiony film i najdzie Cię ochota, żeby się trochę spocić i rzucić słodycze. I to wystarczy na początek.

Najtrudniej jest to kontynuować. Ostatnio wypowiadał się w tv trener personalny. Mówił, że od 2 stycznia na siłowni tradycyjnie spodziewa się po prostu tłumów. Nie starczy dla każdego bieżni, na bank nie starczy miejsc na zajęciach aerobiku. Kluby fitness w styczniu pękają w szwach. Kobiety rezygnują nagle ze słodyczy, kupują nowiuśki komplecik do treningu, malują usta szminką i pędzą na siłownię. Zapał jest ogromny, postanowienie bardzo rygorystyczne, dieta restrykcyjna. Trener opowiadał, że często bywa tak, że zamiast rozpocząć od delikatnych marszobiegów czy spacerów, ludziska rzucają się na karnety open i trzaskają treningi 6x w tygodniu. Ponoć to niezbyt mądre, nie za bardzo zdrowe i przede wszystkim - niebezpieczne dla organizmu, który przeżywa wtedy zwyczajny szok. Cały ten zapał mija, kiedy po kilkunastu dniach ciało domaga się regeneracji, odpoczynku, jest nadwyrężone i napięte. Wszystko bierze w łeb, gdy na stole stoi pyszne ciacho, a Ty mówisz sobie "ćwiczyłam w tym tygodniu już 2 razy, zjem to ciacho w nagrodę". Ile razy przez to przechodziłam! Dlatego właśnie trenerzy zalecają wziąć się za siebie na spokojnie i z głową, więc jeśli macie podobne postanowienie noworoczne, co tysiące ludzi w Polsce i miliony na świecie, przygotujcie się do niego 😊

Jeśli miałabym jakkolwiek podsumować moje 1,5 miesiąca wyzwania (bo całorocznych życiowych podsumowań nie robię), to myślę, że przekroczyłam pewną granicę. Pewną linię, która dla mnie jest wyznacznikiem - uwaga - dobrej zmiany! Ta granica oddziela dwa etapy mojego treningowego doświadczenia: jeden etap to taki, w którym szukałam wymówki, żeby tylko nie ćwiczyć (dość popularny temat: dziś nie ćwiczę, bo brzuch mnie boli, dziś nie, bo dzieci jeszcze nie śpią, dziś nie, bo leci Joe Black w tv). Etap za tą magiczną granicą polega na tym, że szukam wymówki, żeby tylko ten trening wykonać. I to jest słuchajcie jeden z wielu celów, które chciałam osiągnąć w wyzwaniu i który będę starannie pielęgnować dalej. Bo kiedy zdajesz sobie sprawę, że ćwiczysz nie po to, żeby schudnąć, ale ćwiczysz dla samej przyjemności ćwiczenia, to znaczy, że jesteś po właściwej stronie mocy. Kiedy nagle okazuje się, że dzień bez treningu jest dniem niekompletnym, a siedząc bezczynnie na sofie trochę marnujesz czas, to oznacza, że właśnie przekroczyłeś tę granicę. I to jest ogromny postęp oraz wyznacznik tego, że cały plan nabiera właśnie sensu! A kiedy mała Ala podbiega do mnie z moimi butami do treningu, rozkłada matę i podaje płytę z "panią Ewą", to wiem, że muszę wytrwać! I wytrwam.

Kolejne mierzenie w połowie stycznia. Do tego czasu mam w planach podkręcić cardio, wyszukać nowe programy treningowe (może polecicie coś godnego wypróbowania?) i uzupełnić swoją muzykę do ćwiczeń, bo biorąc pod uwagę stan naszego Internetu w domu i wiecznie tnący się youtube, często pozostaje mi po prostu dobra muzyka i kompletny spontan. Także! Niech moc będzie ze mną, niech moc będzie z Wami! Na ten Nowy Rok życzę Wam wytrwałości, uśmiechu, samozaparcia, mądrej głowy pełnej pomysłów i realizacji wszelkich postanowień!

#dajesobierok









niedziela, 16 grudnia 2018

Dałam sobie rok, przetrwałam pierwszy miesiąc

Czy to dobry wieczór?

Dla mnie tak! Bo dziś odliczyłam 30 dni od początku wyzwania. Jest okazja do opijania, co? Pierwsza miesięcznica! Gdybyście zatęsknili za tymi telewizyjnymi pod pałacem prezydenckim, ja będę fundować Wam nowe, w połowie każdego miesiąca. I będę zdawać Wam relacje z postępów, tak jak zrobię to szybko dzisiaj. Szybko, bo czas goni, prasowanie czeka, naczynia wołają o umycie, a mój stan po treningowy - o prysznic.

Tak jak się spodziewałam, niczego wielkiego się nie doczekałam po tych 30 dniach. Nie ma u mnie znaczącej zmiany wizualnej, nie zgubiłam magicznie 5 kg, nie pozbyłam się cellulitu. Ale wiecie co, głupia bym była, gdybym na to liczyła. Mocno bym się rozczarowała i pewnie szybko zdemotywowała. Czy to oznacza, że nie ma żadnych efektów?! O nie. Wręcz przeciwnie. Efekty są i to właśnie takie, jakie w pierwszym miesiącu chciałam osiągnąć.

1. Wreszcie zaczęłam zdrowiej jeść. Moje odżywianie jest po prostu lepsze, bardziej poukładane, zróżnicowane i dość zbilansowane. Jem z głową i stosuję się do swoich postanowień. Nie jem słodyczy, produktów pszennych, żywności przetworzonej, fast foodów. Nie piję gazowanych, kolorowych napojów, odstawiłam smażone. Pochłaniam wodę, warzywa, owoce. Duszę mięso, kupuję kasze i ciemne pieczywo. Często robię dwa oddzielne obiady kiedy wiem, ze mój M. pokręci nosem na gryczaną - czasem trzy, jeśli Ala nie jest w przedszkolu... no i jeszcze czwarty dla Asi 😂 Trudno, to jedynie efekt uboczny całej akcji. Jem dużo i nie jem byle czego.

2. Okazało się, że pod skórą i tłuszczem, mam mięśnie! To naprawdę wyczyn, bo od czasu drugiej ciąży, czyli kilkunastu już miesięcy, nie czułam mięśni brzucha. I okazuje się, że faktycznie po pierwszym miesiącu ćwiczeń efekty są odczuwalne. Podobno po dwóch miesiącach widoczne dla Ciebie. A po trzech widocznie dla wszystkich wokoło. Czekam cierpliwie na ten trzeci miesiąc,  ciesząc się jednocześnie z tego pierwszego kroku milowego, który niełatwo było mi postawić.

3. Z moją organizacją czasu jest dużo lepiej, niż się spodziewałam. Bałam się, że zwyczajnie nie znajdę chwili na trening. Naczytałam się historii tych umordowanych życiem matek, które piją zawsze zimną kawę, pierwsze śniadanie jedzą na obiad, a wieczorem szorują brodą po podłodze, którą miały najpierw odkurzyć. Nic z tych rzeczy u mnie nie ma miejsca. Jak się nie zbiorę w ciągu dnia, bo Asia błagalnym wzrokiem prosi o uwagę, a Ala ma nową grę, którą trzeba wypróbować, to zbieram się popołudniu, gdy M. już jest w domu. Jeśli wtedy też nie ma opcji, bo nadrabiam rzeczy niezrobione do południa, rozkładam matę, gdy laski już śpią. Często kończę grubo po 22, ale kochani, bez żadnej ściemy - udaje mi się ćwiczyć 5-6 razy w tygodniu. To jest do zrobienia!
A kawę zawsze piję gorącą.

4. Uciekło mi kilka centymetrów. A dokładniej -2 w talii, -2 w biodrach i -3 w każdym udzie. To niewiele, ale to dobry początek. Nie spadłam jeszcze o rozmiar niżej ze spodniami, ale paseczek przesunęłam już o dziurkę ciaśniej. A nogawki zrobiły się jakby luźniejsze. Taka motywacja mi absolutnie wystarczy.

→ Wykonałam w ciągu 30 dni 25 treningów.
→ Zgubiłam w sumie 7 centymetrów.
→ Pokonałam lenia i pierwszy kryzys.
→ Moja starsza ćwiczy ze mną!

To są moje małe sukcesy w tym miesiącu!

Trzymajcie kciuki i czekajcie na kolejne relacje.

Dobrej nocy!

#dajesobierok







czwartek, 6 grudnia 2018

Do boju, do boju!

Przyznaj się.

Ile razy mówiłeś sobie, że od jutra przechodzisz na dietę? Po czym opędzlowałeś całą szafkę słodkości, żeby się nie zmarnowały i nie kusiły podczas odchudzania? Ile razy obiecywałeś sobie, że od poniedziałku zero czekolady? Że od poniedziałku siłownia 5x w tygodniu... że od pierwszego stycznia zmieniasz styl życia, zaczniesz biegać, zrealizujesz to w ramach postanowienia noworocznego... że na wakacje będzie brzuch jak ta lala, że kaloryfer, że zniknie oponka.

A ile razy wytrwałeś w tym postanowieniu? Jeśli choć raz, jesteś bohaterem. Bo nie sztuka podjąć wyzwanie, naprawdę. Choć dobry plan, konkretny cel do obrania i chęci to już sporo. Nie wiem, jak u Was, ale ja milion razy chciałam coś zmienić. I zaczynałam właśnie standardowo - dziś jest niedziela, więc akurat powyżeram wszystkie żelki, a od jutra to już naprawdę, zero słodyczy! Nawpieprzam się na zapas, bo przecież to już ostatnia czekolada w moim życiu, więc mogę! Po czym nadchodził poniedziałek, robiłam sobie piękną, a'la instagramową owsiankę, ze wszystkimi możliwymi zdrowymi dodatkami i byłam dumna, że zjadłam ją w całości. Od razu czułam się chudsza. Przychodził jednak wieczór i organizm domagał się tego, czego dostarczałam mu przez ostatnie lata o tej porze dnia - słodyczy. Zapał szybko mijał.

Bo tak naprawdę bez dobrego planu i porządnego wsparcia, bez konkretnego celu albo odpowiedniej motywacji, trudno jest wytrwać w jakimkolwiek postanowieniu. A w TAKIM to już szczególnie. Bo przecież musisz wyrzec się tylu pychotek. Ciastek do kawy. Tortu na urodzinach dziecka. Piwa do meczu. Pizzy w sobotni wieczór. A do tego te treningi... Zamiast obejrzeć po raz milionowy Love Actually, to trzeba zrobić nogi. Zamiast imprezy, rozwijasz mate i trzaskach Ewkę. Zamiast laby na kanapie, wylewasz siódme poty na trampolinach, fitnessie, aerobiku, basenie, siłowni.

Wiem, że bywa ciężko. Że moje wyzwanie jest jednym z trudniejszych. Bo tu nie tylko chodzi o "dietę", jakkolwiek to brzmi. Albo nie tylko chodzi o treningi. Ale chodzi o jedno i drugie, razem, zusammen. A to już jest naprawdę c h a l l e n g e.

Ostatnio podczas treningu na macie, Chodi krzyczała do mnie ze szklanego ekranu: "Jeśli myślisz, że jest ci ciężko, pomyśl, że i tak wyprzedzasz tych, którzy siedzą teraz na kanapie". Powtórzyłam to mojemu mężowi, który akurat siedział na kanapie 😂 I uświadomiłam sobie, że to jest prawda. Że nieważne, jak jest Ci trudno na początku (bo naprawdę, początki wyzwania to katorga), to wiem, że robię coś dobrze, że robię coś dla siebie. Że mam czas. Bo czas i tak upłynie - pytanie tylko, jak go wykorzystam: leżąc przed tv i zajadając się zielonymi lidlowymi żelkami (o w mordeczkę, ale ja za nimi tęsknię), czy trenując ciało i psychikę, żeby móc za rok powiedzieć, że było warto.

Minęły 3 tygodnie wyzwania. Zastosowałam się do kilku rad wygrzebanych w Internecie:

1. Odstaw kolorowe napoje.
2. Ogranicz smażenie.
3. Odstaw cukier.
4. Wybieraj najbardziej sycące produkty.
5. Pij więcej wody.
6. Jedz wolniej.
7. Nie podjadaj między posiłkami.
8. Zwiększ aktywność w dzień.
9. Ogranicz jedzenie na mieście (dobrze, że u nas nie ma Mc Donald's'a😂)
10. Wysypiaj się.

Wbrew pozorom, najciężej mi wykonać pkt 10 ze względu na obecność osobnika dziecięcego ząbkującego. Ale reszta, nie powiem, idzie mi nieźle. I za tydzień czeka mnie pierwsze kontrolne mierzenie. Nie spodziewam się  wielkich efektów. Wiem, że na konkretne zmiany trzeba poczekać minimum 3 miesiące, ale nie powiem, spodnie zrobiły się ostatnio luźniejsze. I na razie to mi wystarczy i bardzo mnie motywuje.  Działam dla siebie, dla mojej rodziny, dla zdrowia, kondycji i urody. Nie zamierzam zwalniać tempa. Ostro pracuję na efekty i na wspaniałe samopoczucie. Bo wiem, że formę robi się na lata, nie na lato.

I mała dygresja na koniec. Nawet przedszkolaki wiedzą, jak wygląda odpowiednia piramida życiowa człowieka - najważniejszy jest ruch i zdrowe jedzenie.



Nie wiem, czy to widzicie, ale na samej górze jest też miejsce na małą muffinkę 😃 Ale na cheat days przyjdzie jeszcze pora. Na razie nie zasłużyłam 😂














A jak tam u Was, też daliście sobie rok? 😏

#dajesobierok

środa, 28 listopada 2018

Jestem sobie przedszkolaczek

Bycie rodzicem to wyzwanie.

O losie, co to jest za wyzwanie.

Będąc w ciąży lub starając się dopiero o dziecko, nikt nie uprzedza Cię, jak trudna
jest to praca, ile wymaga cierpliwości i ile siły. Siły samej w sobie, takiej wiecie, fizycznej, żeby dźwignąć to na początku małe, potem coraz większe ciałko, żeby dźwigać za nim torbę na wakacje, dźwigać 3 pary spodni i puchową kurtkę, kiedy ubrane zostało na cebulę, a na dworze jednak +10. Dźwigać zabawki z kąta w kąt, dźwigać zakupy w jednej ręce, gdy pociecha w drugiej.

Ale siła rodzica to chyba jednak przede wszystkim ta psychiczna. Taka, której na początku ma się niewiele i nie ma się pojęcia, ile jej potrzeba od pierwszych dni życia malucha. Taka, której nabywamy z każdą godziną, każdą dobą, każdym etapem rozwoju dziecka. Siła, bez której nic nie zdziałamy. Bez której nie dźwigniemy tych siat z kartoflami jednocześnie dźwigając trzylatka na rękach, bez której nie dźwigniemy żadnych napotkanych problemów, nie pokonamy żadnych przeszkód. Nie wiem, jak ją nawet nazwać. Siłą rodzica chyba., po prostu. To ona kształtuje nasz charakter po tym, jak na świat przychodzi najlepsza istota w naszym życiu. To ona sprawia, że wstajemy po pińcet razy w ciągu nocy, bo kolki, bo kupa, bo ząbki, bo zły sen. To dzięki tej sile znajdujemy nagle dwudziestą piątą godzinę w dobie, żeby zrobić z dzieckiem jeszcze jeden szlaczek w książeczce, żeby przeczytać mu setną bajeczkę i żeby utulić mocniej, niż przed chwilą. To ta siła sprawia, że czuwamy przy chorej istotce dniem i nocą, podając leki, robiąc chłodne okłady na rozgrzane czółko i kładąc ciepły termoforek na bolący malutki brzuszek. To ona sprawia, że nam się wszystko chce, na wszystko znajdziemy czas, ze wszystkim sobie poradzimy 😊

W ciąży nikt Cię nie uprzedza, że będziesz chodzić na rzęsach tylko po to, żeby temperatura Twojego dziecka spadła choćby o te pół stopnia. Że zrezygnujesz z imprez, piweczka, ploteczek i całej tej przeddzieciowej beztroski.

Ale wiecie co? Ja nie zamienię tego naszego życiowego rozgardiaszu na nic innego, nigdy. Cały trud codzienności z dzieckiem jest niczym, w porównaniu z tym, jaką otrzymujesz za to nagrodę. A otrzymujesz ją dzień w dzień. Nawet nie zwracając na to uwagi! Bo czy zarzucone na szyję małe rączki i ten dziecięcy zapach jedyny w swoim rodzaju nie jest nagrodą? Albo mimowolne 'kocham cię' albo choćby ten zwalający z nóg uśmiech o 6 rano? No sami przyznajcie.

I nadchodzi taki dzień, kiedy nagle uświadamiasz sobie, po co to wszystko! Dzień, w którym Twoje maleństwo, to, które nie tak dawno raczkowało i pluło gdzie popadnie, staje nagle w szeregu z innymi dziećmi i recytuje trzy wiersze bez żadnej pomyłki, wyśpiewuje dwie zwrotki hymnu i odczynia pięć układów tanecznych 🙈🙈🙈 No jak?! Kiedy to się stało?! Nasza Ala, nasze małe bobo, które do drugiego roku życia na wszystko wołało "te-te" i nie potrafiło chwycić łyżeczki, dzisiaj śpiewa do mnie, że "całuski dzisiaj dla was mamy, całuski damy wam". Moment, kiedy chce Ci się rozpłakać z dumy wymieszanej z radością i wzruszeniem, to moment, kiedy wiesz, po co masz dziecko, po co żyjesz i dla kogo starasz się każdego dnia. Od wczoraj nie mogę wyjść z podziwu dla pracy, jaką włożyła w przygotowanie się do występu. Dla chęci, jakie okazała, żeby wszystko wyszło tak jak powinno. Dla determinacji i dyscypliny, dzięki którym stała grzecznie jak na apelu tam, gdzie powinna, z wielkim uśmiechem recytowała wierszyki i tańczyła do przedszkolnych piosenek. Nie umiem opisać słowami uczuć, jakie mną targały i jak bardzo dusiłam w sobie łzy wzruszenia, żeby broń Boże nie sprowokować jej tym do płaczu 😊 Występ własnego dziecka przed publicznością to chyba jeden z największych stresów.... dla rodzica! Haha!

Przeraża mnie to, że Ala ma niespełna 3 lata, a ja już ledwo daję radę na takich uroczystościach. Lada chwila będę puszczać ją do szkoły i obserwować jak tańczy poloneza, recytuje Redutę Ordona, wygrywa konkursy. Musze się uodpornić, bo inaczej grożą mi Tworki! Dziś już rozumiem, dlaczego moi rodzice bardziej przejmowali się moją maturą niż ja! W ogóle teraz więcej rozumiem. Coś, co kilkanaście lat temu wydawało mi się niemądre, dzisiaj staje się częścią mojego życia. Te wszystkie łzy i troski to nieodłączny element układanki, jaką jest macierzyństwo. Najlepszej, najdłuższej przygody, jaką dało mi życie.

Alutko moja - dziękuję.





piątek, 23 listopada 2018

Pierwszy tydzień wyzwania

Jeśli kibicujecie mi od początku wyzwania, wiecie dobrze, że dziś mija jego pierwszy tydzień. Jak sobie pomyślę, że 1/52 za mną haha 🙈🙈 nie powiem, żeby było mi z tego powodu lżej 😀 Ale prawda jest taka, że jestem mocno podbudowana tym, co mówią mi ludzie wokoło. O to mi właśnie chodziło, przyznam dość egoistycznie. Jest mi dużo łatwiej i czuję się mocniej zdeterminowana, jeśli wiem, że ktoś na mnie patrzy, dopinguje (lub czeka, aż mi się noga powinie 😂), dopytuje i sprawdza.

Na kilka pytań, które otrzymałam w wiadomościach prywatnych, udzielę odpowiedzi tutaj, żeby i mnie, i Wam było łatwiej.

Nie stosuję diety.
To najczęściej pojawiające się z pytań. Nie lubię słowa dieta. Dieta nigdy mi nie wychodziła. Efekt jojo pojawiał się za każdym razem. Pamiętam, że kiedyś będąc na diecie (dość specyficznej, oczyszczającej, nie pamiętam dzięki Bogu jej nazwy), stojąc w kolejce do sklepu, zrobiło mi się ciemno przed oczami, a kolejne godziny spędziłam leżąc jak kłoda w łóżku. Mój M wtedy mną mocno wstrząsnął (werbalnie, rzecz jasna 😂), mówiąc, że ta dieta to głupota, mam się ogarnąć i zacząć po prostu zdrowo jeść. I cały szkopuł właśnie tkwi w tym zdrowym jedzeniu. Żeby schudnąć, trzeba jeść! Żeby być zdrowym, należy zdrowo się odżywiać. Wyeliminować niepotrzebnie zaśmiecające nasz organizm cudziaki i wprowadzić kolorowe, smaczne substytuty. Wiadomo - nic nie zastąpi smaku ulubionych żelków czy maślanego, cieplutkiego rogalika. Ale jest tyle smaków, tyle produktów, że bez problemu można stworzyć sobie taki jadłospis, który nie będzie nudny, wręcz przeciwnie. Można jeść zdrowo, kolorowo i smacznie. Nie korzystam z żadnych gotowych przepisów. Tworzę je sama w zależności od tego, na co mam ochotę. Uważam po prostu na to, co jem i to zaczyna przynosić efekty.

Regeneracja jest ważna!
Jeśli zabrałam się za to wyzwanie z pełną odpowiedzialnością, muszę mieć świadomość tego, jak ważny w treningach jest odpoczynek. Jako masażystka, wiem też, co się dzieje z ciałem, jeśli jego mięśnie 24h/dobę są pospinane: tworzą się poważne przykurcze, bóle, większe ryzyko kontuzji czy schorzeń. Każdy lekarz, fizjoterapeuta i trener personalny powie Wam, że konieczny jest przynajmniej 1 dzień regeneracji w tygodniu, zwłaszcza na samym początku drogi o lepsze ciało. To nie znaczy, że leżę cały dzień na sofie i dokonuję "się regeneracji". Odpoczynek może być również aktywny. Pół godziny lekkiego basenu, spacer z rodziną, wyjście na porządny masaż, który poprawi kondycję mięśni. Cokolwiek, byle się nie przeforsować. Jeśli nieśmiało mogę komukolwiek doradzić, to powiem, że naprawdę warto stosować tę zasadę. Ja swój dzień regeneracji obchodzę właśnie dzisiaj - w Black Friday 😂

Brzuch gubimy w kuchni.
Bardzo często słyszałam ten slang, ale dopiero, kiedy się za siebie wzięłam, zrozumiałam, o co w nim chodzi. Należy pamiętać, że 70% sukcesu nad ciałem wypracowujemy jedzeniem, a 30% ćwiczeniami. Zawsze myślałam, że jest odwrotnie. Ale okazuje się, że nie zrobimy sobie sześciopaka wykonując tysiąc brzuszków dziennie, a zaraz potem zajadając się lodami. Niestety to tak nie działa, a szkoda, bo lubię lody. Żeby zgubić oponkę, pozbyć się boczków, zeszczupleć i przede wszystkim lepiej się poczuć, wyeliminowałam ze swojego jadłospisu cukier i tłuszcz oraz wszystko to, co na co dzień zaśmiecało mi organizm. Dla każdego co innego będzie to oznaczać - jednemu pomoże odstawienie piwa, innemu zaprzestanie podjadania w nocy. Każdy musi wypracować sobie własny sposób na siebie. Ale zasada, która sprawdza się u wszystkich, to częste i zdrowe posiłki. Specjaliści zalecają 5-6 posiłków dziennie (jabłko to również posiłek). A więc śniadanko, II śniadanko, obiad, podwieczorek i lekka kolacja. Organizm musi spalać na bieżąco. Złudne jest podejście, że jak zjem tylko 2 dania, to schudnę. Nasze ciało nie jest głupie i wie, że jeśli dostarczymy mu składników tylko 2 razy  w ciągu dnia, należy gdzieś to zmagazynować i przechować. Dlatego zamiast spalać, będzie gromadził, a to przyniesie odwrotny skutek. Uwaga, nie jestem specjalistą, wszelkie te informacje to wyczytane u autorytetów fakty bądź własne obserwacje 😉

Mieszamy treningi.
Jeśli pytacie, jaki trening najlepiej wybrać, ja powiem - każdy. Uważam, że trzeba próbować różnych form aktywności. Ciało nie przyzwyczai się dzięki temu do jednego konkretnego wysiłku. Zróżnicowane treningi to też pobudzenie różnych (wszystkich!) części i mięśni ciała, dodatkowa przyjemność, zakwasy w miejscach, o których nie miałam pojęcia 😂

Nie traktujcie tego proszę jako jakiegokolwiek wyznacznika. Wiadomo, że każdy organizm jest inny i każdemu ciału potrzeba czegoś innego. Nie porównuj się do Ani Lewandowskiej, innych guru fitnessu czy celebrytek, które odzyskało boskie ciało w 2 miesiące po ciąży. Każdy z nas jest indywidualną jednostką i powinien znaleźć własną ścieżkę.

W moim minionym tygodniowym jadłospisie pojawiło się dużo:
- jajek w różnej postaci
- duszonego kurczaka
- kaszy, ryżu i razowego makaronu
- ciemnego chleba
- płatków owsianych
- owoców, warzyw
- wody


Dajcie znać, jeśli obserwujecie jakieś profile czy konta, na których można znaleźć jedzeniowe inspiracje. Przydadzą mi się do dalszej pracy 😏

A jak u Was, też daliście sobie rok?

#dajesobierok







poniedziałek, 19 listopada 2018

Ruszamy z kopyta!

Muszę Wam się przyznać. Styrały mnie ostatnie dni. Okazuje się, że nie jest tak łatwo wykonać pilates, jeśli nie  ćwiczyło się go dobre kilka lat. Nie jest też łatwo oprzeć się porcji ciepłego, pachnącego ciasta ze śliwkami swojej cioci, świeżo wyjętego z pieca. Albo kawałku tortu na imprezie rodzinnej. Oj, nie. Zjada Cię od środka, kiedy patrzysz na te wszystkie uśmiechnięte i omamione cukrowymi endorfinami twarze ludzi wokół Ciebie. Patrzysz i zazdrościsz.

Ale na szczęście istnieją również innego rodzaju endorfiny. Takie, które pulsują w mózgu, odbierają siły, a jednocześnie dodają tony energii.

Według wypisanego w poprzednim poście grafiku i absolutnie zgodnie z nim, w piątek wykonałam chodakowski Skalpel. No chyba ciężko znaleźć w Polsce babkę, która go nie zna, choćby w teorii. Nie jest to trening wymagający fantastycznej kondycji, raczej wzmacniający i rzeźbiący. Nic szczególnego, żadnych skoków ciśnienia się przy nim nie spodziewajcie, raczej czynnego odpoczynku. Ale na rozpoczęcie rocznego wyzwania jak znalazł.

Sobota była dniem tabaty. Popełniłam błąd, że wcześniej nie zrobiłam tabatowego researchu w Internecie i włączyłam sobie pierwszy lepszy film. Trochę się na nim zawiodłam, mimo że wykonałam w całości. Kondycyjnie na bardzo wysokim poziomie. Ruda, chuda babka krzyczy do Ciebie z ekranu, żebyś skakała wyżej, robiła szybciej, cisnęła mocniej. Generalnie lubię takie filmy. Jednak w tym było sporo chaosu. Mało informacji na temat poprawności wykonywanego ćwiczenia, a to przecież bardzo, bardzo ważne, jeśli ćwiczysz w domu i nie stoi nad Tobą osobiście trener. Warto wtedy wsłuchać się w to, co radzi autor filmu. Tu mi tego zabrakło. Dodatkowo ćwiczenia trwały 20 sekund, czyli jak w standardowej tabacie, jednak bez uprzedniego wyjaśnienia, na czym polega ćwiczenie, to czas zdecydowanie niewystarczający. Zanim załapiesz, o co w nim chodzi, Twój czas się kończy. Średni trening pod tym względem, bardzo dobry pod względem intensywności.

A ten piękny, pełen wyzwań tydzień, rozpoczęłam dziś od treningu "Rewolucja" Ewki. No i nie wiem, czy się tu kobieta nie pomyliła, czy nie powinna go nazwać Rewelacja. Bo takie było moje pierwsze odczucie po zakończeniu filmu i zgonie na macie. Padłam trupem, zlana potem. Dosłownie. Zrobiłam 3/5 treningu z racji braku czasu, więc z miłą chęcią jeszcze w tym tygodniu wrócę do niego, żeby wykonać go na pełnych obrotach.

Sporo jem. Nie ukrywam, że nie oszczędzam z jedzeniem. Ale zaczęłam to robić z głową. Nie złamałam się i nie ugięłam. Białe pieczywo zamieniłam na ciemne. Smażone mięso na gotowane i duszone. Słodycze na owoce i warzywa. Colę na wodę.

Nie jest lekko, ale wierzę, że to kwestia przyzwyczajenia.

Muszę Wam też powiedzieć, że jestem mocno podbudowana postawą mojej starszej córy, która razem ze mną zakłada adidasy lub podczas pilatesu razem ze mną ściąga skarpetki i po prostu ćwiczy. Robi to z różnym zapałem, ale jest świetnym motywatorem. Komendy w stylu "to co, mama, ćwiczymy?", "mamusiu, kiedy trening?" albo "mama, rozłożę ci matę" sprawiają, że nie jestem w stanie jej odmówić, więc nawet gdybym chciała się poddać, teraz już wiem, że to nie przejdzie 😊 Muszę się jej tłumaczyć, czemu nie ćwiczę teraz (np. o 15:00, kiedy Ala ma na to ochotę), tylko chcę poczekać choćby do 18:00. Także cóż, mam swoją sędzinę techniczną wyzwania.

Trzymajcie zatem kciuki, bo lecimy dalej:

- WTOREK - trampoliny
- ŚRODA - Rewolucja
- CZWARTEK - trampoliny
- PIĄTEK - odpoczynek

Niebawem kolejne wyzwaniowe wpisy. Przypominam o moim IG, gdzie w relacjach dodaję pomysły na posiłki i bieżące zdjęcia z treningów. Znajdziecie mnie pod alibabka89.

Endorfinowe love! 💜








#dajesobierok

czwartek, 15 listopada 2018

#dajesobierok

Drodzy Czytelnicy!

Jak widać, moja przestrzeń zwana blogiem, przechodzi wzloty i upadki. Jestem właśnie po jednym z takich upadków. Ale jednocześnie przed kolejnym wzlotem, porządnym i wysokim. Brak dobrej organizacji czasu, chęci i pokonania niechcemisiów, które często wkradają się do mnie wieczorami, sprawiają, że padam na sofę przed tv i zostaję na niej już do późnych godzin wieczornych. Shame on me, bo wiadoma sprawa, że nie tak to powinno wyglądać i gdybym miała zarabiać na chleb pisaniem bloga, to cóż... no bida z nędzą by była. Mój zapał nierzadko jest słomiany. Często zostaje gaszony przez codzienność, w której ja oczywiście dostrzegam wspaniałe momenty, etapy rozwoju moich córek itp, aczkolwiek nie do końca wierzę w zainteresowanie tematem z zewnątrz. Krótko mówiąc - chciałabym, aby blog stał się więcej niż stricte parentingowy.

Streszczę Wam jeszcze po krótce fabułę jednego z moich ukochanych filmów, pewnie widzianych przez większość z Was - Julie & Julia. Nie jest to konieczne, ale myślę, że lepiej pojmiecie zamysł, jaki siedzi w mojej głowie i z większym zrozumieniem przybijecie mi piątkę. A zatem w filmie przeplatają się historie dwóch kobiet. Jednak to historię jednej z nich chciałabym przytoczyć, bo jest mniej więcej odzwierciedleniem mojego projektu. Młoda mieszkanka nowojorskiego Manhattanu, znudzona swoją pracą i rutyną życia postanawia wprowadzić w nie lekkie zmiany i rozpocząć pisanie bloga. Jako że jej pasją od zawsze jest gotowanie, blog staje się miejscem, w którym ma zamiar przez bity rok zdawać relacje czytelnikom właśnie z tej tematyki. Bierze do ręki książkę kucharską i obiera sobie za cel przerobić ją w 365 dni. Całą. Każdy najbardziej błahy przepis. Których jest ponad 500 😱 Chodzi tu o wprowadzenie do życia pewnego rodzaju dyscypliny, nauki, samodoskonalenia, pokonywania własnych słabości, zrobienia czegoś dla siebie, udowodnienia sobie tego, że jak się chce, to można. W ciągu długiego roku ma lepsze i gorsze dni. Jednego razu pichcenie wychodzi jej zgodnie z planem, innym razem ma ochotę wejść do piekarnika i się w nim podpalić. Ale ostatecznie wychodzi z całego projektu zwycięsko, z wysoko podniesioną głową i dumą w oczach.

Mam w głowie podobny plan. Plan, który zaczynam realizować już, dzisiaj. Nie, nie czekam do poniedziałku. Nie czekam do rozpoczęcia nowego miesiąca. Nie czekam do stycznia, żeby obrać to sobie jako postanowienie noworoczne. Kuję żelazo póki gorące, zanim wredne chochliki w mojej głowie podpowiedzą mi, że to bez sensu. Bo widzę w tym głęboki i duży sens.

#dajęsobierok - tak brzmi tytuł projektu. Jego zamysł jest bardzo prosty i jednocześnie paskudnie trudny w wykonaniu. Chodzi o to, że od wielu lat jestem mniej lub bardziej zadowolona ze swojego zdrowia i ciała. Każdy ma kompleksy, nie przeczę, ja też mam ich mnóstwo. I w końcu znalazłam się na etapie, kiedy chciałabym się z nimi zmierzyć i powalczyć. Powalczyć o zdrowe ciało w każdym tego słowa znaczeniu - czyli połączyć jedzenie z aktywnością. Zawsze (poza okresem ciąż) mniej lub bardziej coś ćwiczyłam. Rower, aerobik, trampoliny, basen, bieganie, mata w domu. Nigdy na serio, nigdy z głową, nigdy z planem. Czas to zmienić.

Jestem żoną i matką dwóch cudownych córeczek. Chcę zadbać o to, żeby moja rodzina miała we mnie zawsze wsparcie, mogła na mnie polegać, mogła spędzać ze mną aktywne wakacje, nie musiała odwiedzać mnie w szpitalu. Jestem im potrzebna tak samo jak oni są potrzebni mnie. A zdrowa i szczęśliwa mama to zdrowa i szczęśliwa rodzina.

Jest 15 listopada 2018 roku. Piękna prawie okrągła data, idealna do rozpoczęcia walki o swoje marzenia. Chciałabym za rok stanąć przed lustrem, spojrzeć na siebie z dumą, powiedzieć, że było warto, po czym kupić sobie jakąkolwiek szmatkę, nie bojąc się o rozmiar.

Nie chcę, żebyście mnie opatrznie zrozumieli - nie chodzi mi o to, żeby schudnąć. Owszem, po ciążach zostały mi nadprogramowe kilogramy, które trzymają się mnie jak rzep psiego ogona. Tu i ówdzie skóra mogłaby być bardziej jędrna, pupka bardziej podniesiona, a uda smuklejsze. Ale to tylko dodatek do tego, co tak naprawę chcę osiągnąć. A celów mam kilka: od wyrobienia w sobie zdrowych nawyków żywieniowych, poprzez wprowadzenie aktywności fizycznej jako stałego elementu mojego i rodzinnego życia, aż po naukę dobrej organizacji czasu, uzdrowienia i wzmocnienia ciała i ducha.

Przede mną ogrom pracy. Biorę się za to z pełną odpowiedzialnością. Blog posłuży mi jako dodatkowy motywator. Chcę dzielić się z Wami postępami. Pokazywać, jak wygląda walka o wymarzoną siebie, walka z największym wrogiem - leniem, walka o godzinę treningu, o kilka centymetrów mniej w biodrach. Będę Was zasypywać zdjęciami, inspiracjami, będę mędzić, że mi się nie chce, ale muszę. Bo wiem, że gorsze dni na pewno się trafią, - rok to bardzo długo. Ale nie chciałam skracać tego czasu do 3, do 6 miesięcy... Rok jest dobry, chwytliwy, realny do spełnienia, a jednocześnie trudny do wytrwania, na czym właśnie mi zależy - żeby pokonać swoje słabości, wyjść ze strefy komfortu, osiągnąć cel, zarazić tym innych. Więc jeśli nie macie ochoty na spam w postaci zdjęć i relacji, od razu polecam wypisać się z obserwowania. Wiem, że wiele osób może irytować pokazywanie prywaty na portalach społecznościowych - wiem i rozumiem. Jeśli jednak jesteście tym zainteresowani, chcecie ze mną odbyć tę długą drogę, będę wdzięczna za kciuki w górę. Każdy lajk to dla mnie dodatkowy motywator i dodatkowe surowe oko, które mnie obserwuje. Im więcej, tym lepiej.

Dla tych, którzy nie wiedzą, daję znać, że posiadam konto na IG pod nazwą alibabka89. Tam również będę udostępniać postępy, przekazywać inspiracje, przesyłać zdjęcia. Szukajcie mnie pod hasztagiem #dajesobierok. Znajdźcie mnie, zostańcie ze mną i dajcie mi szansę. Będzie mi miło, jeśli skomentujecie posta, wyrazicie swoje zdanie. Jestem otwarta też na wszelkie propozycje i pomysły.

Programy treningowe są ogólnodostępne w Internecie, ja osobiście jestem w posiadaniu kilku płyt Chodakowskiej, której zawdzięczam bardzo dużo zgubionych centymetrów swego czasu. Pozostanę jej wierna, jednak pozwolę sobie co jakiś czas dorzucić coś innego, w zależności od nastroju.

Dzisiaj mamy czwartek. Na piękny początek weekendu, który w zasadzie jutro się zaczyna, mój grafik treningowy wygląda następująco:

- PIĄTEK - Skalpel Ewa Chodakowska
- SOBOTA - ćwiczenia rozciągające/pilates
- NIEDZIELA - Tabata

Zaczynam z mało chlubnymi wymiarami:

- talia - 92cm
- biodra - 103cm
- udo - 60cm

Im większe te liczby, tym większa jest we mnie determinacja, więc....


Moi drodzy, Startujemy.

PS. Kochani, jeśli macie ochotę dołączyć do pomysłu, dajcie znać. I nie mówię tu o projekcie podobnego typu. Chodzi mi o każde wyzwanie, jakie ma Wam przynieść satysfakcję, jakie ma Was czegoś nauczyć, jakie chodzi za Wami od dłuższego czasu. Chcesz rzucić palenie? Chcesz zacząć naukę hiszpańskiego? Chcesz pójść na kurs programowania? Chcesz, ale ciągle brak Ci determinacji? Wbijaj do mnie, opowiedz mi o swoim pomyśle. Motywujmy się wzajemnie, a sukces będzie jeszcze większy.



piątek, 6 lipca 2018

Asia

Oficjalnie wita Was matka dwójki dzieci!

Równo miesiąc temu urodziła się nasza druga latorośl i od tego czasu zbieram się za napisanie nowego tekstu. Początkowo miał on być o kolejnej ciąży, ale ten temat wydaje mi się już tak odległy, że aż wręcz nieaktualny. Chociaż może kiedyś zabiorę się za porównanie moich dwóch stanów błogosławionych ( 🙈 ), a jest co porównywać.

Dziś jednak widzę, jak czas przy dwójce dzieci potrafi zachrzaniać. I choćby nie wiem, co się robiło, nie da się go zatrzymać - a często by się chciało. Miniony miesiąc nie należał do najłatwiejszych, chociaż obecność męża w tym czasie nieco ułatwiła sprawę 😉 Jednak mimo wszystko, wygospodarowanie chwili dla siebie graniczyło i nadal graniczy z cudem. Ale! To absolutnie nie jest żadna forma narzekania ani marudzenia - decyzja o kolejnym dziecku była świadoma i przemyślana, więc liczyliśmy się z tym, że na jakiś czas trzeba będzie przetasować hierarchie rodzinne i priorytety.

Czy przy drugim dziecku jest już łatwiej? Całe 9 miesięcy ciąży zajęło mi zastanawianie się nad tą kwestią. Patrząc na znajomych z dwójką pociech, można by rzec, że... nie ma reguły! Żadnej! Każde dziecko jest inne. Każdy rodzic jest inny. Każdy ma własne podejście i indywidualne metody wychowania, więc... nie można jednoznacznie powiedzieć, jak jest. Najlepiej przeżyć to na własnej skórze! 😂

Nasze doświadczenia z Alicją pozwoliły nam mieć nadzieję, że z Asią pójdzie gładko. I wiecie co, poniekąd tak jest. Asia postanowiła nie odstawać od siostry i również obdarzyła nas darem kolek od pierwszych tygodni życia, a co! Jednak tym razem, bez czekania prawie dwa miesiące na to, anuż przejdzie samo, tym razem byliśmy mądrzejsi i po lekarza zadzwoniliśmy niemal od razu. Te same objawy, ta sama diagnoza, ten sam specyfik. Jest nam łatwiej, wiemy, z czym walczymy, wiemy, jak postępować i mamy nadzieję na szybką poprawę.

Asia jest jeszcze na początku swojej drogi na tym ziemskim padole, więc nie do końca ogarnia jeszcze, jak zasypiać, jak się z nami komunikować. Wiadomo - móżdżek wielkości orzeszka. Akceptujemy to i kochamy jak własne. Ja osobiście podeszłam do całej sprawy na większym luzie i choć czasem nerwy chcą puścić, staram się trzymać emocje na wodzy, bo wiem, jak skończyła się historia za pierwszym razem - ogromny stres przed nieznanym, łzy i nerwy z bezsilności doprowadzały niejednokrotnie do konfliktów mąż-żona i niestety ostatecznie m.in. do zatrzymania laktacji. O tym chciałabym napisać kiedyś oddzielny tekst, bo wiem, że to temat rzeka.

Jestem dziś mądrzejsza niż 2 lata temu. Nie najmądrzejsza i naprawdę daleko mi do znawcy wychowywania dzieci - zapytajcie mnie o to za 20 lat, wtedy powiem Wam coś więcej w tym temacie :) Ale uważam, że wiem więcej niż kiedyś i to naprawdę ułatwia mi całe zadanie. Karmienie piersią na przykład. Jest ono trochę pępkiem świata, wokół którego toczy się na razie nasze życie, ale myślę, że to nieuniknione - w końcu to jedna z podstawowych potrzeb małego noworodka i wyznacznik, czy dobrze przybiera na wadze, ergo - czy jest zdrowe. Karmię zatem, kiedy trzeba i ile trzeba. Nie liczę, ile razy na dobę się to odbywa. Niektórzy pediatrzy tak zalecają i wiele matek to robi. Ja jakoś nie. Nie zapamiętuję godzin karmienia, żeby przeliczyć potem przerwy od ostatniego razu. Chyba że w nocy! Ale co mi innego pozostaje, kiedy Asia odwala ssaka, a ja siedzę naprzeciwko zegara :) W ciągu dnia natomiast nie zwracam na to uwagi. Nie ograniczam w żaden sposób przystawiania do piersi, bo wiem, że to nie tylko kwestia posiłku. To również napojenie dziecka, czego potrzeba mu dużo częściej w cieplejsze, letnie dni, a poza tym.. no hello, bliskość. Dlatego karmię bo chcę, a nie bo muszę. Kwestia laktacji była 2 lata temu moją zmorą - teraz jest istną przyjemnością.

Chciałabym podczas tych pierwszych miesięcy życia dziecka uniknąć błędów, które wspólnie z M popełniliśmy z Alicją. Nie uda się pewnie uniknąć wszystkich, ale staramy się bardzo! :) Pamiętam, że jako świeża mama Ali wprowadziłam nieświadomie w nasze życie więcej stresu (czy ona się najada? czy nie za długo płacze? czy nie za często ją noszę? czy nie za mało śpi?...), niż to było potrzebne. Wiem, że wpłynęło to mocno na nasze relacje i nie chciałabym tego powtórzyć. Dlatego teraz podchodzę do całej sprawy z dużą dozą dystansu i większym spokojem.

Krzyk przy dziecku to jeden z największych grzechów, jakie popełniałam, gdy Ala była maleńka. Płacz dziecka rozrywa serce, z jakiegokolwiek powodu by on nie występował. Przy Asi mamy go sporo z uwagi na jej problemy z brzuszkiem i innymi. Potrafi płakać, bo ją skręci z żołądku, bo chce być noszona, bo boli ją życie in general. Godzę się z tym, staram się zaspokoić każdą jej potrzebę i robię to z ochotą. A razem z moim M robimy wszystko, żeby nie prowokować kolejnego płaczu i staramy się być tym, czego oczekują od nas nasze dzieci - ostoją spokoju i cierpliwości. Nikt nie będzie nas przecież żałował z powodu kolejnego nieprzespanej nocy. Nikt nie będzie nas żałował, bo dzieci doprowadzają nas do szewskiej pasji. Nikt! Bo to my jesteśmy rodzicami i to my powinniśmy brać siły znikąd, gasić pożar, a nie go wzniecać, być dla naszych dzieci zawsze zwartymi i gotowymi.

W cztery litery wsadziłam sobie również rady, żeby nie nosić dziecka, bo się przyzwyczai. Do czego? Do bliskości? Do miłości? No to rewelacja! O to chyba chodzi. Wychodzę z założenia, że to się przecież kiedyś niestety skończy - to, że mojemu dziecku wystarczy chwila na rękach i miliardy całusów, żeby się uspokoić i odnaleźć wytchnienie. Wiecie, co jest najgorsze w małych dzieciach? Że szybko przestają nimi być. Za szybko. Alicja przy Asi stała się bardzo samodzielna i jakaś taka doroślejsza.  Korzystam więc z okazji, że jeszcze jestem w stanie ją złapać i udusić z miłości, bo za chwilę wiem, że pójdzie swoją ścieżką i już jej nie dogonię... :)

Dziecko to przecież zbiór etapów, a każdy etap kiedyś się kończy by ustąpić miejsca kolejnemu. Chwytam więc chwile, staram się korzystać z każdego dnia, dzięki czemu mój macierzyński jest faktycznym urlopem, a nie powinnością.

Jeśli kogoś interesuje recepta na udane pierwsze miesiące życia dziecka, to jest ona bardzo banalna, choć niełatwa w wykonaniu: spokój, wyrozumiałość, cierpliwość i miłość.



czwartek, 10 maja 2018

Alicja w żłobku

Hej ho wszystkim, którzy nas jeszcze pamiętają! :) jeśli postów na blogu mało, to oznacza tylko, że dużo dzieje się w życiu. Mamy piękny początek maja, wymarzony wręcz na smażenie tyłka, książkę na tarasie, zimne piwko i snucie planów. Przyroda rozkwita, słońce pali. Kocham maj!

Chwilę temu minęły dokładnie dwa pełne miesiące, od kiedy nasz Robak poszedł do żłobka. Czekałam na taką dwu-miesięcznicę, żeby móc się z Wami podzielić wrażeniami, naszymi i Ali. Myślę, że miesiąc to zdecydowanie za mało, by poczynić jakieś podsumowania, tym bardziej, że w marcu Ala trochę chorowała, przez co nie można było uznać tego miesiąca za pełen i aktywny żłobkowo. Ale dziś już wiem i widzę, że przez te dwa miesiące dziecko wykonało krok milowy, jeśli chodzi o swój rozwój (nie tylko umysłowy).

W naszym mieście nie ma zbyt dużego wyboru, jeśli chodzi o miejsce, do którego można posłać swojego dwulatka. A widać, że jest zapotrzebowanie, bo dziecioków na każdym rogu coraz więcej się rodzi. W żłobku utworzono zatem dodatkową grupę, która ruszyła właśnie od marca, tak trochę gratisowo, bo główna rekrutacja rusza przed wakacjami, jak w każdej takiej placówce.

Czy jesteśmy zadowoleni z tego miejsca jako rodzice?

Po stokroć tak. Ciężko było na początku. Ciężko dla mnie, matki, która od dwóch lat dzień w dzień bite 9 godzin spędzała sam na sam ze szkrabem. Pierwsze rozstanie było koszmarne, bo było... krótkie. Musiało być. Otrzymaliśmy jako rodzice pewne wytyczne i wśród nich znajdował się punkt o pożegnaniu z dzieckiem. Musi trwać krótko, nie należy go przeciągać w nieskończoność, im szybciej tym lepiej - mówili. Może to i drastyczne, ale poniekąd to rozumiem. Rozumiem rozumem - sercem niekoniecznie. Ala zupełnie nieświadoma tego, gdzie do końca się znajduje i co ją czeka (choć odbyliśmy z nią kilka rozmów tzw. przygotowawczych), wbiegła na salę pełną dzieci, nawet się z nami nie żegnając. Po chwili, zanim jeszcze drzwi się za nią zamknęły, rozpłakała się, bo chłopiec zabrał jej baloniki, które przyniosła dla dzieci z okazji pierwszego dnia. Myślałam, że serce mi pęknie, kiedy opiekunka z uśmiechem powiedziała "to do zobaczenia" i zamknęła drzwi. Świadomość, że moja córeczka płacze gdzieś tam, wśród obcych ludzi, a ja nie mogę jej utulić, że nie mam wpływu na to, co za chwilę z nią będzie i że nie wiem, czy w ogóle się tam odnajdzie, wylała ze mnie morze łez. Nie wbiegła w dzieci bez pożegnania dlatego, że jest odważna. Pobiegła dlatego, że nie sądziła, że zostanie tam sama bez nas. A została na dwie godziny 😃 Na szczęście, okazało się, że płacz trwał tylko przez moment. Ilość zabawek i atrakcji sprawiła, że szybko zapomniała o rodzicach i sprawdziła się tego dnia na medal.
Niestety, kolejne dni wyglądały dość podobnie. Już bardziej świadoma, że zostanie w żłobku bez rodziców, płakała przy tych krótkich rozstaniach. Ale tylko wtedy. Spojrzała na zabawki i zapominała o łzach.
Stopniowaliśmy jej tę radość. Z dnia na dzień zostawała na godzinę dłużej, żeby nie było szoku, żeby wszystko odbyło się pomalutku. Po dwóch tygodniach przestała spoglądać w okno i wspominać o nas. Co z jednej strony oczywiście powinno cieszyć. Z drugiej jednak gdzieś tam ukłuło (to chyba może zrozumieć tylko matka 😏). Koniec końców, uważamy zgodnie z moim M, że placówka spełnia swoją rolę dosłownie pod każdym względem. Nie mieliśmy wobec niej jakichś szczególnych wymagań. Nie spodziewaliśmy się, że Ala nagle zacznie mówić w dwóch językach, pozna wszystkie kraje świata i nauczy się czytać. Chodziło nam raczej o pewien rodzaj aklimatyzacji w nowym otoczeniu, o poznanie ludzi i obycie z dziećmi. Zależało nam na tym, żeby nie bała się obcych, złapała kontakt z rówieśnikami i tak po prostu, trochę się otworzyła. Ale nie mieliśmy pojęcia, że żłobki prowadzą teraz zajęcia logopedyczne, matematykę, podstawy angielskiego! Szczeny zadzwoniły nam o podłogę, kiedy Ala stwierdziła, że jej ulubiony kolor to blue.... 😲 Okazało się, że aktywności jest tam tak dużo, że ledwo starczy czasu na jedzenie i spanie! Zajęcia ruchowe są tam na porządku dziennym, wizyty na placu zabaw normą, każdy tydzień to inna moc atrakcji. Spacery do sklepu zoologicznego (w przypadku trochę starszych dzieci), śniadania na świeżym powietrzu, dzień marchewki, tydzień kolorów.... Można wymieniać bez końca. Codziennie odbieram uśmiechnięte, najedzone, wyspane i otwarte dziecko 💗💗💗 Czy tęsknię? Tęsknię. Brakuje mi jej gadulenia całymi dniami. Brakuje wspólnych wypadów, spacerów, zabaw. Ale jednocześnie wiem, że sama nie byłabym chyba w stanie zapewnić jej tylu atrakcji i wpaść na tyle pomysłów, żeby tak skutecznie i rozrywkowo zapchać jej dzień - umówmy się,  kobieta w dwupaku też jest lekko ograniczona ruchowo i umysłowo 😃😃😃 Dzięki temu, że nie ma jej ze mną przez cały dzień, celebrujemy każdą chwilę popołudniu, w weekendy i dni wolne. Tęsknota ma swoje plusy!

Czy Ala jest zadowolona ze żłobka?

Wiele można już z niej wyciągnąć, jeśli chodzi o sprawozdanie z danego dnia. Uczulali nas również, żeby nie zasypywać dziecka miliardem pytań o to, co robiło, ile zjadło, czy ładnie siusiało. Jest to pewien dodatkowy stres dla malca. Dlatego staramy się mimochodem gdzieś rzucić pytanie, jak było. Uwielbiamy to, jak wtedy rozwiązuje jej się język :) Chwali się, że zjadła "dugie danie" na obiadek. Że spała z Adasiem (nie pytajcie....). Że huśtała się na bujawce, a Lila sikała do białego nocnika. Że Mikuś to łobuziak, Adaś beksa, a ciocia Lidka jest fajna. Że robiła tany tany i że dobrze jej to wychodzi! Oczywiście, więcej informacji przekazuje nam jednak ciocia :) Dzięki niej wiem, że Ala jest zawsze chętna do zabaw grupowych, pierwsza siada w kółeczku, kiedy jest komenda "zgadujemy kolory!". Łatwo jej przychodzi nauka, poznała mnóstwo nowych słów, którymi później nas zasypuje (przysięgam, potrafi gadać 1,5 godziny, bez 10-sekundowej przerwy - nie trzeba nawet na nią reagować! Brak reakcji często jeszcze bardziej ją nakręca 😃). Codziennie pokazuje mi, jak zjeżdżała na zjeżdżalni i gdzie jest jej szafka. Wygląda na to, że odnalazła się tam - usłyszałam nawet ostatnio, że się przywiązała do tych dzieciaków. Co jest dla nas ogromną radością! Opiekunki wsparły nas również w nauce załatwiania swoich potrzeb na nocnik. Kiedy wczoraj sama na moich oczach zdjęcia sobie majteczki i załatwiła się zupełnie bez niczyjej pomocy - ponownie opadły nam szczeny. Może łatwo nas zaskoczyć, może u dwulatka to zupełnie normalne, nie wiem. Ale takie małe kroki i sukcesy napawają nas dumą i utwierdzają w przekonaniu, że to był dobry ruch!

Nie jestem specjalistką. Nie wiem, czy dzieci "żłobkowe" lepiej radzą sobie w późniejszym życiu. Nie wiem, czy jest im potem łatwiej z aklimatyzacją w nowych środowiskach. Ja do żłobka nie chodziłam i myślę, że nie najgorzej ze mną w tej kwestii 😃 Nie wiem, czy to bardziej dzięki rodzicom, czy dzięki takim placówkom dzieci są bardziej inteligentne, sprawne i chętne do współpracy. Na razie minęło mimo wszystko zbyt mało czasu, żeby to stwierdzić. Ale jeśli ktoś mnie zapyta o radę, czy warto, czy warto TAM puścić swoje dziecko (bo są zapewne żłobki i żłobki), czy Kubusiowy jest wart swojej ceny, odpowiem TAK! 😊