wtorek, 30 sierpnia 2016

Odporność na otoczenie

Macierzyństwo, oprócz oczywistego bycia matką, nauczyło mnie jednej ważnej rzeczy: niewtrącania się w nieswoje sprawy. Dotąd robiłam to często, przyznaję bez bicia. Jestem wścibska i chętna do udzielania rad, nawet jeśli ktoś sobie tego nie życzy, taki już mój charakter. Ale zaczęłam nad tym ostro pracować, od kiedy zostałam mamą. Bo okazało się, że dookoła mnie jest cała chmara specjalistek od wychowywania i pielęgnacji dzieci. I kiedy naprawdę zaczęło mnie to wkurzać, rozpoczęłam proces nauki trzymania gęby na kłódkę.

Wiele wokół mnie matek i babć. Podczas przechadzek z Alą napotykam całe gremia bardziej doświadczonych i starszych stażem mam: czy to w aptekach, na spacerach, knajpach czy w galeriach handlowych. Czasem z dziećmi, często bez, ale zawsze z tym samym zaciekawieniem w oczach, co kryję pod budą tego wózka i jak o to coś dbam.

Są rzeczy, których nigdy nie powiem innej matce, o które nie zapytam za żadne skarby. Bo mnie zapytano o to już dziesiątki razy i wiem, że to działa jak płachta na byka.

1. Czy jej nie jest zimno w nóżki?

Jedno z moich ulubionych. Jest 30 stopni na dworze, słońce grzeje jak w tropikach. Dziecko ubrane lekko, ledwo co zarzucona chustka na głowę, krótkie portki. I bez skarpet! No nie, moje drogie. Nie jest jej zimno. I mimo że ma chłodne stopy, nie założę jej góralskich wełnianych skarpet. Podobnie w domu, gdzie temperatura co prawda niższa, ale na szczęście bez huraganów i zimowych klimatów. Od noworodka uczę Alę dotykania gołymi stopami każdego rodzaju powierzchni. Stymuluję jej setki receptorów, które ma na stopach. Niech gładzi, dotyka i pomyka na bosaka, to nie dość że będzie bardziej wrażliwa na wszelkiego typu faktury i będzie wiedziała, gdzie zimne, a  gdzie miękkie, to jeszcze mi nie złapie choróbska przy byle deszczu. Przy którym, by the way, również lubi spacerować ;)

2. Nie jest głodna?

Sorry, ale ja naprawdę wiem, kiedy moje dziecko żąda paszy. Ala potrafi przespać swoje pory jedzenia, chociaż rzadko się ich sztywno trzymam. Nie zmuszam jej do szamania, bo wiem, że jak nie teraz, to zje za godzinę. Jak zgłodnieje. W końcu musi zgłodnieć ;) Kiedy karmiłam piersią, każde jej kwęknięcie otoczenie odbierało jako atak głodu. Że musi zjeść. I pomimo, że wiedziałam, że głodna nie jest, bo zjadła kwadrans temu do syta, przystawiałam ją do cycka dla świętego spokoju, żeby nie gadali, że wyrodna matka jestem, co to nie karmi na żądanie. Głupia byłam. Ala daje mi wyraźnie do zrozumienia, kiedy jest głodna, albo chce jej się pić. Mimo że totalnie nie spieszy jej się do mówienia, ma inne sposoby, żeby wymusić to i owo.

3. Jak to, sama robisz jej obiadki?! Mam nadzieję, że marchewka BIO?

Chciałabym bardzo, żeby warzywa bio, niepryskane, sterylne i ze wszelkimi atestami, były dostępne na każdym rogu za przyzwoitą cenę. Ale nie są. Albo mi do nich za daleko, albo za drogo. Nie będę z tego powodu rezygnowała z gotowania Ali obiadów, co uwielbiam robić. Doskonale wiem, że warzywa z mojego sklepu nie są z nieskazitelnego źródła, ale to nie znaczy, że są niejadalne. Przy dobieraniu posiłków dla mojego grzdyla kieruję się zasadą obserwacji. Dużo testuję i próbuję, bo wiem, że każde dziecko na wszystko reaguje inaczej. Nie sugeruję się reklamami czy opiniami innych mam, po prostu robię po swojemu i obserwuję Alę. Jak ma krosty po brokułach, odstawiam. Jak wypluwa cukinie, odstawiam. Próbuję znowu po kilku dniach, jak akcja się powtarza, rezygnuję i kupuję co innego. Nie powiem, żeby moje obiady były fenomenalnie smaczne, bo umówmy się, coś co nie ma krzty soli ani tego cudownego glutaminianu sodu, dla nas jest po prostu mdłe. Ale zdarzyło mi się raz spróbować tych całych gerberków.... to dopiero paskudztwo :)

4. Czemu nie szczepisz na pneumokoki?

Szczepionki - temat rzeka, ale niejedna matka uwielbia drążyć tę kwestię z inną, co to przylazła do przychodni z niemowlakiem dać mu TYLKO te obowiązkowe. No gdzież! Jakżesz to! Czy ja nie wiem, ile jest zarazków i jakie jest prawdopodobieństwo złapania przez dziecko wirusa?! A jak ją dorwą pneumo czy inne meningo, to co ja zrobię? Będę sobie wyrzucać do końca życia! I żeby kobitki zostawiały sobie tę falę osądu i hejtu dla siebie, byłoby dobrze. Ale po co, skoro można się tym na głos podzielić z osądzaną matką, co nie szczepi na rotawirusy. Nie będę przytaczać dokładnych danych o tych szczepionkach, które wynaleźliśmy w dość wiarygodnych źródłach, powiem tylko, że każdy ma prawo do podjęcia własnej decyzji. Naszym zdaniem, Ala jest w grupie najmniejszego ryzyka zachorowań. A gdyby były one tak popularne i częste, szczepienia kazano by robić obowiązkowo. Póki nie są, a kosztują przy tym horrendalne pieniądze, warto poczytać zanim się zaszczepi.

5. Jak to, nie karmisz już piersią?

Mój hit. Pytanie uwielbiane przez wszystkie mamy, które już nie karmią. Po pierwsze i najważniejsze, dziwię się tym, które pytają o tego typu sprawę, że nie jest im po prostu głupio. Karmienia piersią będę broniła na wieki, świadoma tego, jak piękna, intymna i ważna jest to rzecz. To najbardziej osobisty rodzaj kontaktu matki z jej dzieckiem i to powinno pozostać tylko i wyłącznie w jej gestii, czy karmi, czy nie. Przesłanek do zaprzestania karmienia jest mnóstwo, od niechcenia, do niemożności. Z różnych przyczyn i powódek karmienie naturalne kończy się prędzej, niż byśmy tego chciały. Ale nigdy nie jest to decyzja, którą należy potępić czy jakkolwiek oceniać. Chyba że po cichu, w swojej głowie. Nie karmię od kiedy mała skończyła 3 miesiące i przez tego typu pytania jeszcze do niedawna miałam z tego powodu olbrzymie wyrzuty sumienia. Ale dotarło do mnie, że to nie jest jedyny sposób na dbanie o swoje dziecko, o jego zdrowie i odporność. Robię mnóstwo innych ważnych dla Ali rzeczy, które pozwalają jej się prawidłowo rozwijać. I gdybym tylko mogła, karmiłabym nadal. Ale dziś, widząc jak młoda rośnie, dokazuje, swoim uśmiechem rozkłada nas na łopatki, wiem, że dbamy o nią tak jak trzeba.

6. Czy ona się nie przyzwyczai do nosidełka?

Usłyszałam to pytanie ostatnio w sklepie. Z dopiskiem "I czy w wózku nie marudzi, bo pani tu z nią tak często w nosidełku..." Ja rozumiem zainteresowanie, chęć zagajenia, narzucenia tematu. Tylko w tym jednym zdaniu / pytaniu sugeruje mi się, że przyzwyczajam do noszenia na rękach, a na spacerze to pewnie mam z nią wojnę. Jestem daleka od  przyzwyczajania dziecka do brania na ręce. Chcę mieć dwie wolne w razie chęci zjedzenia obiadu, odkurzenia chaty czy napisania posta :) I nie chcę się wtedy wkurzać, bo mi Ala znowu chce "na opa" - kocham to określenie. Noszę jak najmniej. I pozwalam innym nosić jak najmniej. Wiem, jak wszyscy to uwielbiają, mimo że mała grzecznie bawi się po swojemu i naprawdę nie potrzebuje być na rękach. Idąc do koleżanek czy kuzynek mających małe niemowlaki, zawsze pytam, czy mogę wziąć na ręce. Po prostu wypada. A moje nosidełko uwielbiam. Jest rewelacyjne na szybkie hops do sklepu po cukier. Polecam mamom, które mieszkają na wysokich piętrach w bloku i nie chcą tarabanić się z wózkiem, żeby za 5 minut znowu go targać na górę. Świetna sprawa. Ratuje również w deszczu, bo nie trzeba lecieć w nim z wózkiem, który potem nadaje się tylko pod prysznic, bo na dworze breja. A tak, hop do nosidełka, parasol w jedną rękę, portfel w drugą i w drogę.

Jest jeszcze całe mnóstwo tego typu pytań. Te przyszły mi do głowy ot tak, w kilka chwil. Nie jestem jakąś nietykalską, nieznoszącą krytyki, idealną matką. Jezu, wręcz przeciwnie! Daleko mi do ideału jak stąd na Tahiti. Myślę jednak, że mimo to  powinnam cenić swoje podejście do dziecka, bronić swoich decyzji i co najważniejsze - uodpornić się na otoczenie.
Drogie mamy, wszystkie powinnyśmy. Bo co by nie gadali, nie wątpię, że jesteśmy najlepszymi mamami dla swoich dzieci.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Nieistotności macierzyńskie

Czy z okazji półrocza dziecka, które pękło dokładnie wczoraj, można sobie pozwolić na pierwsze podsumowania? Sama nie wiem, czy to nie za wcześnie, w końcu matką jestem od tak niedawna, że co ja tam mogę podsumować poza bilansem moich cycków niegdyś pełnych mleka i uroku, a dziś tak seksownie wiszących prawie do pępka. Nie dane mi jest jednak porównywać się do kobiet szczęśliwie mogących karmić do ukończenia przez ich dziecko roku czy więcej.

Ale! Mamy z M i Alką za sobą kilka wspólnych pierwszych razów. Jak pomyślę, ile ich jeszcze przed nami, ryj mi się cieszy. Przyznaję, niektóre z nich nie zawsze były udane, w końcu nie bez powodu mówi się, że pierwszy raz boli. Trudno mieć banana na twarzy, kiedy podczas pierwszej kąpieli dziecka w wanience do tego przeznaczonej, kilkudniowy bobas zwija się ze strachu przed utonięciem, a my jak te sieroty, nie wiemy, za co je trzymać dobrze, żeby nie puścić. Śliski jak nie-powiem-co płyn do kąpania dzieci zdecydowanie nam w tym nie pomógł. Na szczęście rodzic szybko się ogarnia, przyzwyczaja i nabiera wprawy, bo jakie on może mieć wyjście?

Ale przyjemniej mówi się o tych radosnych pierwszych razach. My za sobą mamy pierwsze udane z dzieckiem wesele i pierwszy wspólny urlop. Pierwsze dalekie wycieczki, baseny, wizyty w knajpach. I dlatego właśnie po takich wielu pierwszych, zauważyłam kilka rzeczy, które są nieistotne w macierzyństwie - bo przecież to, co jest ważne, wie każdy.

1. Co jest w mojej kosmetyczce

Przy okazji urlopów i wesel zawsze, ale to zawsze, robiłam listę ważnych do zabrania pierdół. Skrupulatnie odliczałam, wypunktowywałam, a na koniec odhaczałam rzeczy, które należy spakować, które są mi absolutnie niezbędne, które już zapakowałam, a które jeszcze muszę gdzieś upchnąć. Macierzyństwo jednak całkowicie weryfikuje priorytety. Owszem, nadal robię listę. Zrobiłam ją również przed naszym wyjazdem do Krk i na wesele w miniony weekend. Tyle że zamiast lakieru do włosów, cieni do powiek, szminek, podkładów i innych ulepszaczy twarzy i ciała, na liście znalazły się specyfiki z dopiskiem "baby". I w konsekwencji w kosmetyczce obok antyperspirantu wylądował krem na odparzenia (bynajmniej nie moje po weselnych ekscesach), obok żelu pod prysznic - żel na swędzące dziąsła, a zamiast moich patyczków do uszu - patyczki dla Ali. Pomysł na prezent dla mnie na imieniny? Większa kosmetyczka. Muszę w nią teraz pakować dwie wybredne i kapryśne kobiety, zamiast jednej. Wybrednej. I kapryśnej.

2. Którą sukienkę wyprasować

Normalne, wiadomo. 10 sukien w szafie, żadna nie spełnia wymagań, tę miałam na sobie dwa razy, więc już się nie nada, ta jest już za mała na mój pociążowy tyłek, a w tej wyglądam jak dziunia z klubu, a nie żona i matka. I dawniej, po prostu poszłabym do sklepu i kupiła nową. A teraz zamiast przejrzenia tych 10 kiecek, owszem, przejrzałam również 10, ale nie swoich. Gazem poleciałam do szafy z Ali szmatkami i posegregowałam kiecki na te, co się nadadzą, jeśli w sobotę będzie upał, i na te, co założyć jej mogę jak będzie 20 stopni. Na te, co się spodobają mnie, i te, co ojcu. Bo minęły czasy, kiedy to mnie się prawiło komplementy, heheszki. Na mnie ludziska napatrzyli się w ciąży, kiedy chwalili ten mój błysk ciężarnej, ten urok twarzy zmęczonej porannymi mdłościami. Głaskali ten śliczny, puci-puci brzuszek uciskający pęcherz do granic wytrzymałości, żeby przywitać się z tym puci-puci nienarodzonym, który wygrywał na tym pęcherzu indiańskie rytmy. Czas skupiania na sobie uwagi zdecydowanie mam już za sobą. A wiadomo, jak jest na weselach. Obok zjawiskowo wyglądającej panny młodej, na drugim miejscu zawsze są małe brzdące. Ala zdążyła być gwiazdą przez jakieś 10 minut obiadu, po czym udała się na swoją standardową 11-godzinną drzemkę.

3. Dobre jedzenie w restauracji

Owszem, w jakiś sposób nadal zwracam na to uwagę, ale w momencie wyboru knajpy zdecydowanie bardziej obchodzi mnie, czy mają krzesełko dla niemowlaka. Mój boże, jak te czasy się zmieniają. Człowiek może teraz zjeść starego łososia i zapić go wygazowanym piwem, najważniejsze, żeby dziecko miało gdzie tyłek posadzić.

4. Gorąca kawa

Nieważny stał się fakt wypicia gor....Żartuję. Kawa musi być gorąca.

5. Elegancka torebka na spacerze pasująca do koloru butów....

...to już przeżytek. Chyba że na spacerze z mężem! Ale w ciągu tygodnia? Między 8:00 a 16:00? Torebka?! Gdyby nie ostatnie wesele, nie pamiętałabym, że posiadam w swoim zbiorze taki zabytek. Gdzie ja w torebkę zmieszczę 6 pampersów, chusteczki do tyłka, ciuchy na zmianę, butelkę i sto innych niezbędnych must-have dla mojego Robaka? Teraz to torba do wózka stała się moim Louis Vuitton'em. Niekoniecznie musi pasować kolorystyczne do butów, jakoś to przeżyję.

Nie chcę pisać i nie chcę, żeby ktoś myślał, że potrzeby matki stają się w macierzyństwie nieistotne. Wręcz przeciwnie! Są świętości, których nie oddam za żadne skarby, i których będę strzec zawsze, jak niepodległości, ale o nich może kiedy indziej. Są rzeczy, które chronią nas, matki przed szaleństwem, bo nie oszukujmy się, jeśli przez pół doby gada się językiem "psiu-psiu, niumi-niumi, kuci-kuci", ogląda bajki i śpiewa w kółko "pieski małe dwa", nie mając jednocześnie pracy, to bez kobiecych rytuałów można po prostu wylądować w Tworkach. Jednak fakt przewartościowanych po porodzie priorytetów jest nieeeezaprzeczalny.



środa, 17 sierpnia 2016

Żona, matka, przyjaciółka

Czy wiecie, jak to jest żyć na co dzień ze swoim najlepszym przyjacielem? Mam nadzieję, że wiecie. Bo to skarb nie do opisania.
Dziś trochę o takim skarbie.

Z moim M znam się ze sto lat. Przeszliśmy za ręce przez gimnazjum, liceum i studia. Zaczęliśmy chodzić ze sobą jako szczeniaki i gówniarze. Nic nie wiedząc o życiu, miłości, seksie. Zaczynając kompletnie od zera. Pokonaliśmy razem ponad dziesięć lat. A było różnie przez ten czas, wiadomo. Przetarliśmy szlak zupełnie dla nas wcześniej nieznany. Po drodze oczywiście kilka kryzysów, większych, mniejszych, podczas których wielu postawiło na nas krzyżyk. Czasami ja sama stawiałam, nie wierząc, że to przetrwa. Urodzoną pesymistką to ja może nie jestem, ale nie raz ryczałam mamie w rękaw pewna, że to koniec.

Po drodze traciliśmy znajomych, członków rodziny. Zmienialiśmy prace, mieszkania, zwyczaje. Kształtowaliśmy w jakiś sposób wspólne poglądy, wpływaliśmy na siebie na tyle, żeby nawet zmieniać swój charakter dla dobra tego drugiego. Częste kłótnie o pierdoły, na początku prowadzone w okropny, wrzaskliwy sposób, żeby w końcu puknąć się w głowę i zacząć kłócić na poziomie.. ;) Choć dzisiaj kłótniami bym tego nawet nie nazwała, nie pamiętam, kiedy podnieśliśmy na siebie ostatnio głos.

Mamy za sobą duuużo kompromisów, które trzeba było zawrzeć, żeby nie pozabijać się nawzajem. M na szczęście wybuchowy nie jest i wielokrotnie to on ratował sytuację wyciągając rękę jako pierwszy. Nauczył mnie bycia cierpliwą i punktualną. Uczy wciąż konsekwencji i samozaparcia. Pcha do osiągania celów i zachęca do spełniania marzeń. Wspiera w planach i pomaga je realizować. Nigdy nie usłyszałam, że jestem zła w tym czy w innym. Że nie ma sensu tego robić, bo się nie nadaję. Żebym przestała zanim w ogóle chcę zacząć. To raczej typ w stylu mojego Taty: mierz wysoko, najwyżej spadniesz .. spróbuj, zobaczysz, co będzie dalej. A mówi się, że kobieta szuka w mężu odrobiny swojego ojca, i to jest święta prawda. Tylko nie każda ma szczęście takiego odnaleźć. Na mnie przy ołtarzu czekał mężczyzna będący właśnie taką odrobiną mężczyzny, który mnie do tego ołtarza odprowadzał.

Zbudowaliśmy razem ogromną historię. Możemy pochwalić się stażem dłuższym niż niejedno starsze od nas wiekiem małżeństwo. Naprawdę nauczyliśmy się od siebie wiele, i kiedy wspominam na szkolne lata naszego "chodzenia" (to takie romantyczne było), to jesteśmy dziś kompletnie inną parą. Bo trzymaliśmy się mocno za ręce, kiedy było niepewnie, pukaliśmy się w głowę, kiedy było trzeba, cieszyliśmy się razem, gdy było dobrze i ocieraliśmy sobie nawzajem łzy, gdy było kiepsko. Największą jednak zasługą tego długiego związku jest nasza przyjaźń, która trwa od wielu lat i która była tym, na czym mogliśmy zbudować miłość. Ja dziś mogę powiedzieć mu o sprawach, o których nie powiem nawet własnej Mamie. Przed nim mogę płakać wtedy, kiedy chcę i on wie. Spojrzę mu w oczy i on wie. Nie muszę zaczynać rozmowy, bo on wie, kiedy zacząć. I doskonale wie, kiedy się wyeksmitować z pokoju, bo rzucam piorunami raz w miesiącu.

Spełniał wszystkie moje zachcianki w ciąży. Wyśmiewał się z nich nie raz, ale kto by potraktował poważnie chęć podgryzienia soczystego kiszonego ogórka, wcześniej smarując go nutellą...? Trzymał mnie z całych sił za rękę podczas porodu i podawał łyk wody, gdy tylko na niego spojrzałam. Nie musiałam nic, on wiedział. Sto razy dziękował mi za wydanie Ali na świat, mimo że nie musiał, bo ja wiem. Suma sumarum, też niejako włożył do tego swoje dwa grosze (kluczowe i fortunne słowo, nie powiem). Nie zliczę, ilekroć to on kładł mi do głowy morały, dzięki którym dziecko śpi nam dzisiaj przez całą noc, a każdego wieczoru możemy robić sobie prywatne randez-vous w domu. Ile razy podkładał ramię, żeby mogła swobodnie się w nie wyryczeć, kiedy Ala nie chciała ssać cycka, kiedy zanosiła się płaczem z różnych powodów większych i mniejszych. Po prostu był.

Jest i dzisiaj, mimo że każde z nas ma swoje sprawy, przemyślenia, znajomych i zainteresowania. Wiele nas łączy, ale norma, że również dużo dzieli. Ale prawdziwej przyjaźni, takiej najprawdziwszej, po prostu nic nie ma prawa rozwalić. Jestem ogromną szczęściarą.

#bestfriendsforever

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Ahoj, przygodo!

Podobno jest tak, że dziecko do 6 miesiąca życia jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że jest oddzielnym ciałem z mamą. Dociera to do niego właśnie po tym czasie. Jego mały móżdżek wysyła jakiś fluid czy inny cynk, że heloł, nie jestem już połączona pępowiną z moją cycodajką i żywicielką. Właśnie zbliżamy się do tej magicznej granicy i muszę powiedzieć, że Ala świetnie się już czuje poza brzuchem, tak świetnie, że chyba w ogóle zapomniała, że kiedykolwiek tam była. Próbuję jej o tym czasem przypomnieć snując jej do ucha opowiastki, jak to śpiewałam do niej, gdy była w środku, i jak miała tam cicho i cieplutko, ale wiecie, sprawia wrażenie totalnie niewzruszonej. Jakby mi laska nie wierzyła.

Równie niewzruszona była, gdy po całej dobie spędzonej z moimi rodzicami na służbie (bo my na weselu), wróciliśmy do domu, pędząc z kopyta, jakby się paliło, bo dzidzia na pewno tęskni, płacze i nie może się doczekać naszych całusków, uścisków, przytulasków i innych dziub-dziub-asów. Przeskoczyłam przez próg domu, jakby się paliło, słysząc już na klatce jej słodkie agugu, niestety nie na mój, lecz na swojej babci widok, bo przecież pokazuje jej właśnie po raz setny tę samą czerwoną zabawkę. Jak krzyknęliśmy z radością, że hej, jesteśmy w domu, ta tylko spojrzała na nas z lekkim, chyba nawet udawanym uśmiechem, coby nam przykro nie było, i odwróciła ostentacyjnie głowę z powrotem do swojego gumowego gryzaka. No żesz?! Kto ją tak wychował, ja się pytam. Pępowina odcięta, zdecydowanie. Okazuje się, że kompletnie jej obojętne, kto ją nakarmi, wykąpie, naoliwi i położy spać. Matki nie ma, trudno, jest babcia, też jest super. Babcia oddaje pałeczkę dziadkowi? No okej, mnie tam wszystko jedno. Biją się o mnie, to całkiem fajowe. Zrobię im tę radochę i usnę spokojnie, żeby nie psioczyli matce, że niegrzeczna gnida ze mnie.

Chwilę później przyszły wyczekiwane wakacje, rodzinny urlop i wyjazd do Krk. Piękny czas, wreszcie pobyliśmy we trojkę więcej niż na długość weekendu. I po raz kolejny Ala pokazała, jak bardzo ma w poważaniu gdzie jest i gdzie się ją kładzie spać. Czy to dom, czy krakowska kwatera, czy brzoskwiniowa wioseczka w Małopolsce (dziękuję, http://www.marhericrafts.pl/ ), ważne, żeby było gdzie głowę do pieluchy przytulić. Czy to domowa wanienka z żyrafią grafiką, czy dmuchany jebitnie różowy ponton, czy wanna gdzieś u ciotki, to naprawdę nieważne, ważne, żeby woda nie za ciepła była. No bezproblemowo. Obecność taty na co dzień najwyraźniej jej sprzyjała. Pokonała przez ostatnie 2 tygodnie tyle etapów rozwojowych, że niejeden dorosły mógłby pozazdrościć zdolności i ambicji. Nauczyła się na przykład parsknąć w momencie, gdy ma właśnie przełknąć kaszkę. Świetne doznania, zwłaszcza gdy podkładam już piątą pieluchę, trzecią ręką trzymając łyżeczkę, żeby przypadkiem nie wpadła na dziki pomysł "ja chcę sama!". Pożegnałam się już z czystą wersją krzesełka do karmienia. Mission impossible, kiedy półroczny maluch zainteresowany jest absolutnie wszystkim na raz, tylko nie jedzeniem.
Gumową kaczkę sobie upatrzyła. Ukochała wręcz! Żółta, miękka, idealna do gryzienia bezzębnym podniebieniem. Akurat wtedy, kiedy pcham jej do ryjka zmieloną marchew. Pole bitwy jest potem wręcz nie do uprzątnięcia. Pożegnałam wszystkie śliniaki, które za bardzo przyciągały jej uwagę, bo przecież na jednym jest koń! Ona musi tego konia! No musi go zobaczyć teraz, bo z kopyta ruszy i jej ucieknie. Dobrze, że w pogotowiu jest M, który zwykłym "Ala, bu!" potrafi ją tak rozbawić, że otwiera buzię na tyle szeroko, by móc wepchnąć jej w tym momencie zdecydowanie (acz delikatnie!) kawałek kaszki. Trzeba jednak się śpieszyć, chwila ta nie trwa wiecznie, zaraz przecież na horyzoncie pojawia się żółta kaczka albo inny niepowtarzalny obiekt uwagi. Jedzenie rękami też idzie jej nie najgorzej. Jak sama wyrwie mi łyżeczkę z rąk i zamachnie się niczym Anita Włodarczyk przy rzucie młotem, nic tylko zbierać marchewkę z zasłon. Patrzę na nie właśnie, swoją drogą. Do prania są, i to już!
Z mlekiem było tak prosto. W buzię włożyć, czekać aż zassie i baja. To nie. To się rozpisują na forach, że po 4 miesiącu wprowadzać warzywa, a po 5 gluten. I wygodny smoczek zastąpić trza łyżeczką. Czy jest ciężko?














Ciężko to dopiero będzie :) Teraz jest frajda. Ogromna zresztą. Bo ile by nie mówić i nie wymieniać, jak mocno dokazuje i pożera cały czas, jej szeroko rozdziawiona buźka w dzień albo śnięte na wieczór oczy zamieniają cały trud w olbrzymią przygodę. Aż chce się szybciej zacząć kolejny dzień.