czwartek, 24 stycznia 2019

Zmianom nie ma końca

Witam Was dobrym wieczorem.

Melduję, że Alicja uczy się od kilku tygodni skoków i podskoków, Asia przeżywa skok rozwojowy (zęby, nauka siadania i raczkowania na raz), a ja przeżywam skok formy. Jak dodać jeszcze do tego moje trampolinowe wygibasy, to można rzec, że dość skocznie u nas ostatnio. Tylko tatuś coś mało skoczny, ale cóż, ktoś z naszej czwórki musi twardo stąpać po ziemi, skoro w domu trzy skakajki.

W przedostatnim poście wspominałam Wam już o zmianach, które następują pomału w ciele i duchu podczas wyzwania #dajesobierok. Nie powiem, że zmiany to coś, na co liczyłam biorąc się za to licho, przez które teraz moje życie nierzadko staje do góry nogami. Te przemiany, które motywują, budują nową "ja", wpływają pozytywnie na codzienność i pchają do przodu - właśnie je lubię najbardziej. W połowie miesiąca dokonałam drugiego podsumowania i zmierzyłam swoje miejsca newralgiczne. Jest kolejny drobny postęp, za który mogę podziękować w tym miesiącu gumom Forceband, "Sukcesowi" Chodakowskiej no i wciąż niezmiennie - skoczkom na trampolinach. Swoją drogą, dzisiaj żałowałam, że nie mogę dokładnie zmierzyć liczby spalonych na treningu kalorii, bo dostałyśmy ostro w dupę.

Ale jak już wspominałam nie raz, treningi i w ogóle ruch, to jedynie 30% sukcesu. Wierzyć się nie chce, że ta liczba jest tak mała, ale to chyba faktycznie tak wygląda. Pamiętam, jak swego czasu, w odległej galaktyce, dawno temu na studiach, trenowałam dość intensywnie przez bity miesiąc, dzień w dzień. Chciałam schudnąć. I wiecie, że po miesiącu wymiary nie drgnęły ani o centymetr? Byłam przerażona i zrezygnowana, zupełnie nie wiedziałam, gdzie tkwi problem. I znalazłam właśnie te dane - 30% aktywność, 70% zdrowe jedzenie. Nic więc dziwnego, że nie zgubiłam ani pół oponki na brzuchu, skoro po treningu nagradzałam się tabliczką Milki, a na wieczór opychałam chipsami. I dopiero, gdy w drugim miesiącu wprowadziłam drobne zmiany żywieniowe, zauważyłam postępy.

Przyznam się, że tym razem zmiany w jedzeniu nie są drobne. Są diametralne. Wystarczyły raptem 2 miesiące, żeby odkręcić podejście do jedzenia o 180 stopni i wyłapać praktycznie wszystkie swoje błędy żywieniowe.

Bardzo źle jadłam. Zwłaszcza, kiedy zaszłam w jedną, a potem w kolejną ciążę. Nic mnie nie hamowało, nic nie ograniczało. W głowie miałam myśl, że przecież i tak tyję, i tak brzuch rośnie, i tak będzie tłusto tu i ówdzie. I takie myślenie doprowadziło mnie do takiej siebie, jakiej nie akceptuję. Dlatego właśnie pierwszym moim krokiem w planowaniu wyzwania była zmiana sposobu odżywania się. Zmiana w głowie.

Zaczęłam pić wodę. Wiem, dla niektórych to brzmi dziwnie. Ale zastanówcie się, ile dziennie wypijacie wody, czystej, samej wody. Nie w kawie, nie w soku. Do mnie dotarło niedawno, że ja jej w ogóle nie piję! Piję za to wszystko, co wypłukuje ją z organizmu. Okazało się, że wcale nie jest łatwo wypijać dziennie zalecanej ilości wody, przynajmniej na początku. A są to co najmniej 2 litry. Od około tygodnia zaczęłam mocno zwracać na to uwagę. I doszło do tego, że pierwszą rzeczą, o której myślę rano po wstaniu z łóżka, jest właśnie woda. Piję ją nieustannie. Cały dzień, łyk po łyku, z rana, między posiłkami, nie wspominając już o czasie po i w trakcie treningów. Latam do łazienki sto razy dziennie, ale faktycznie czuję się bardziej nasycona i zdrowsza. A do tego ciepła woda po treningu to po prostu PYCHOTA!

Mój organizm zaczął domagać się posiłków co 3 godziny. Szok. Przyzwyczaiłam go do tego i choćby świat miał się walić, muszę zjeść minimum 5 posiłków. Kiedyś wydawało mi się to nie do ogarnięcia z dwóch powodów: po pierwsze zawsze myślałam, że im mniej zjem w ciągu dnia, tym szybciej schudnę. O mój Boże. Byłam niewyedukowana i nieświadoma. A po drugie, planowanie i przygotowywanie tylu dań wydawało mi się nie do wykonania, bo przecież to zabiera tyle czasu! Nic bardziej mylnego. Chwyć banana i zmiksuj go z mlekiem i malinami, i masz fantastyczny pożywny posiłek w 3 minuty. Teraz widzę, jak organizm dobrze funkcjonuje, a mózg sprawnie działa, kiedy posiłki są regularne, częste i zdrowe.

Kolejna rzecz, o którą nigdy bym siebie nie podejrzewała, to sprawdzanie składu produktów w sklepie. Niestety, zakupy ze mną trwają teraz lata świetlne, ale coś kosztem czegoś. Nie popadam oczywiście w paranoję, po prostu zwracam uwagę na to, co biorę z półki. Dzięki temu jem to, co nie jest przetworzone, sztucznie słodzone, wywalam z koszyka wszystkie świństwa, a alejki z gotowymi daniami omijam szerokim łukiem. Pokochałam kolorowe posiłki, wybieram dużo warzyw, żeby danie miało nie tylko smak, ale i zachęcające kolory i wygląd. Taka ze mnie estetka 😃  Uczę się, czego unikać, co z czym łączyć, jak podkręcić smak, jak zagęścić sos inaczej niż mąką. Nie spinam się co do kaloryczności posiłków, nie bardzo się na tym znam, ale pewnie w przyszłości będę chciała się w to wgłębić, żeby w 100% poprawnie komponować dania. Jak na serio, to na serio. Póki co, widzę, że moje własne sposoby działają i przynoszą efekty.

Pomijając stricte żywieniowe zmiany, całe to wyzwanie wprowadziło w moje życie dobrą organizację czasu, z którą zawsze miałam niemałe problemy. Ciężko się było zmotywować do jakiejkolwiek aktywności, zwłaszcza, gdy w domu pojawił się najpierw jeden pożeracz czasu, a za chwilę kolejny. Za jednym latasz z kolorowankami, zadaniami, puzzlami, czeszesz warkoczyki, prasujesz kiecki na bal, zabierasz na basen. Za drugim ganiasz, żeby nie zżarł puzzli temu pierwszemu, żeby nie udławił się bułką, nie wciągnął piasku nosem i generalnie - żeby przeżył kolejny dzień. Więc wydawało mi się, że wygospodarowanie między jednym a drugim godziny czasu wolnego, będzie graniczyło z cudem. Ale okazuje się, że przy nieocenionej pomocy męża i odrobinie silnej woli, jestem w stanie zmieścić w dobie tyle, ile chcę. To motywujące i budujące. W ogóle cały ten projekt pomaga mi niejako znaleźć w sobie siłę, energię i chęć do działania, jakich nie miałam wcześniej, albo o których istnieniu nie miałam pojęcia. Z wieeeeelkim optymizmem i zapałem patrzę w przód na kolejne podsumowania, pomysły, plany i zmiany.

Pamiętajcie, że możecie dołączyć w każdej chwili. Każdy dzień jest dobry, żeby dać sobie rok.











wtorek, 8 stycznia 2019

A&A

Wiecie co...

Wiem, że wszelkie podziękowania i pozdrowienia zwykle umieszcza się na końcu wpisów, jednak jako że nieczęsto dostaję pozytywnego kopniaka w cztery litery, chcę od razu wyrazić wdzięczność jednej z moich najwierniejszych czytelniczek. A dziękuję jej za zwrócenie mi uwagi, że no fajnie, dałam sobie rok, karmię Was tym, relacjonuję, ale halo, gdzie są moje dzieci?! I jak spojrzałam wstecz na kilka swoich ostatnich wpisów, to faktycznie, mocno skupiłam się na swojej... no dupie 😃 A przecież poza matą, dietą (skrótowo dietą nazywam swoje rozsądne jedzenie - nie, nie jestem na żadnej diecie) i całym tym projektem, jest przecież jeszcze moja rodzina. Rodzino, zwracam Ci więc honor, a Ciebie Kochana Czytelniczko, ciepło pozdrawiam.

Zatem jeśli jesteś tu tylko w celu oglądania moich postępów z wyzwania, i ni cholery nie interesują Cię sprawy macierzyńskie, czytasz to tylko na własną odpowiedzialność. Zachęcam, ale nie przymuszam. Tak z własnego doświadczenia mogę Wam powiedzieć, że sama odlajkowałam kilka blogów parentingowych z różnych względów, więc wiem, że nie dla wszystkich jest to smaczna lektura. Jeśli jednak lubisz usłyszeć to i owo ze świata Alkowo-Asiowego, zostań tu ze mną. Nie będę przesadzać z ilością dywagacji na temat kolorów niemowlęcych kup, promise.

Już od siedmiu dokładnie miesięcy jestem szczęśliwą posiadaczką dwójki pociech. I jeśli ktoś Wam powie, że dwójka dzieci w domu to pestka i bułka z masełkiem, zwłaszcza w porównaniu z posiadaniem trójki dzieci, to puknijcie mu czymś ciężkim w łeb. Głowę, miałam być grzeczna.

Nie jest oczywiście tak, że dwoje dzieci w domu to orka na ugorze. Bardziej bym to określiła jako powolną przejażdżkę kombajnem toczącym się każdego dnia po niezaoranym jeszcze polu, z lekkimi wybojami tu i ówdzie, bez dostrzegalnego gołym okiem jej końca.

Dziewczynki są pocieszne. Są radością mojego życia, jego największym sensem. Dzieci to w ogóle sens wszystkiego. Sens małżeństwa, sens naszego bytu na ziemi. Bez dzieci nic, nigdy. I wiem, że wiele mam mi teraz przyklaśnie, ale też wiem, że wiele bezdzietnych osób mnie wyśmieje. No bo przecież można żyć bez dzieci i to na całkiem zacnym poziomie. Wylecieć na Malediwy w poniedziałek, a w piątek być już w Australii. Robić zabójczą karierę. Jeździć w podróże służbowe owocne w podwyżki i kontakty z nowymi ludźmi. Wypoczywać i wylegiwać się w łóżku, kiedy jest ochota, bez konieczności cominutowego sprawdzania, czy życia nie straciła właśnie jedna z Twoich latorośli, bo coś za długo cisza w pokoju obok. Możesz wziąć L4 w pracy, wrócić do domu i dać nura pod kołdrę! Ot tak! Toż to komfort!

Ja wielokrotnie jednak tu powtarzałam, że żadnego komfortu nie zamieniłabym na ten dyskomfort, jaki mam obecnie. I wychodzę z założenia, że na wszystko co powyżej, przyjdzie w życiu odpowiedni moment. Na wakacje polecę za kilka lat, Kanary przecież nigdzie nie uciekną. Karierę można zrobić w dowolnym momencie życia, jeśli tylko ma się motywację, chęci i zapał. A wyśpię się na emeryturze.

O. Apropo. Co jak co, ale sen jest dość drażliwym i najbardziej popularnym tematem w środowisku pt.: rodzicielstwo. Wpisz sobie w google "Kiedy..." a pierwszą podpowiedzią , jaka Ci wyskoczy będzie "... w końcu się wyśpię mając dziecko?" Nie no żartuję, nigdy tego nie sprawdzałam. Ale to całkiem prawdopodobne!

Sen to jedna z rzeczy, które różnią od siebie Alicję i Asię. Znacie taką zabawę, że są dwa rysunki i zadanie polega na tym, żeby znaleźć 5 różnic? To ja patrząc na moje córy, dałabym Wam ich zdjęcia i kazała znaleźć sto różnic.

I znaleźlibyście dwieście.

Sen jest jedną z nich. Odkąd pamiętam, Alicja jest śpiochem do potęgi entej. Jest to w jakimś stopniu nasza zasługa, bo pomogliśmy jej na pewnym etapie odróżnić, czy budzi się, bo jest głodna i trzeba jeść, czy po prostu przechodzi z jednej fazy snu w drugą i za chwilę znów odda się w objęcia Morfeusza. No ale nie wdając się w szczegóły, a stwierdzając fakt, to dziecko od prawie 3 lat śpi po 10-11 godzin ciągiem. I piękne to były czasy, kiedy mogliśmy przespać z mężem całą noc, noc za nocą. Piękne, aż pojawił się czort numer dwa. Dla niej sen to strata czasu, regres. Lepiej expić na pełnych obrotach niż choć na chwilę się zregenerować. Pracujemy nad tym, ale prawda jest taka, że gdy w środku nocy ktoś nagle wydziera się do ucha śpiącej słodko Aluni, zrobisz wszystko, żeby to dziecko z powrotem się uciszyło. Więc z jakiegokolwiek treningu snu, przeczekania i innego rodzaju eksperymentów, na razie nici. Dlatego właśnie wyśpię się na emeryturce :)

Albo na przykład śmiech. Ci, którzy nigdy nie słyszeli, jak śmieje się Asia, nie są sobie w stanie tego wyobrazić. Ja też bym nie była w stanie, gdyby ktoś mi powiedział "Ej, moje dziecko śmieje się jak szpak z zapaleniem tchawicy. Na kacu." Pokazałabym Wam najchętniej film z tego wydarzenia, ale naprawdę, martwię się o Wasze wrażliwe ucho. Alicja śmiała się pięknie. Tak dziecięco, dziewczęco, słodko! Jak każde dziecko śmiać się powinno. Asia ma śmiech jakby chciała pozbyć się swojego gardła i je wypluć. Cóż można zrobić. Trzeba kochać jak własne, mimo niedoskonałości.

Asia ma 7 miesięcy. W tym czasie, a zwłaszcza odkąd zaczęła pełzać (o! to akurat jest jedna z niewielu rzeczy, które łączą te dwie istoty - pełzanie opanowały do perfekcji, Ala raczkowała może z miesiąc, z Asią pewnie będzie podobnie), zdążyła już zwiedzić każdy kąt naszego mieszkania. Każda dziura, każdy zakamarek, każdy róg zostały już przez nią zaliczone i obślinione. Nie ma żadnych zahamowań, że np. nie dopełznie do rogu przy komodzie, bo tam trochę ciemno i straszy. Nie. Albo że np. odpuści ten kąt za drzwiami, bo nie sprzątany od tygodnia i może spotkać kilka kotów. Nie. Tam jest najwięcej atrakcji. Alicja wlazła pod nasz stół po raz pierwszy, jak miała półtora roku. Asia pod stołem spędza większą część dnia. Im ciemniej, im ciaśniej, im mniej niepewnie, tym lepiej.

Tak samo ze smakowaniem. Nie pamiętam, żeby Ala, nawet podczas ząbkowania, miała etap wkładania wszystkiego do buzi. Asia nie musi ząbkować, żeby smakować. Smakować meble chociażby. Albo kartki z notesu. Albo Alicji puzzli, które bidulka układała przez ostatnią godzinę. Asia posmakuje W S Z Y S T K O. Nie pamiętam, żeby Ala choć raz dorwała kabel albo włożyła sobie do buzi moją ładowarkę. Asia nie ma takich oporów. Polizała już suszarkę na pranie, końcówkę od miotły, włożyła do buzi długopis jak głęboko się dało, książki, buty, koła od wózka. W jej menu znalazł się także rant łóżka, moje kolczyki, pasek od spodni. Ostatnio rozszerzyła swoja dietę o talerze i świeczki. Także. Jest co wyjmować jej z gardła. Tego samego gardła, które przed chwilą chciała wypluć, pozorując śmiech.

To tylko kilka z wielu, wielu, o-matko-jak-wielu cech, które różnią te dwie postaci. Jak to jest możliwe, że z jednego ojca... z tych samych genów... inny szpital, co prawda, ale w końcu to samo miasto!... Jedno jest pewne - na nudę narzekać nie możemy. A wiele razy słyszałam opowieści, że drugie dziecko to odwrotność pierwszego i że jeśli spodziewam się dwóch aniołków, to mam chwycić tłuczek do mięsa, przystawić do swojej głowy i porządnie ją sobie przemeblować. Nie ma czegoś takiego, jak dwójka takich samych dzieci. Bliźniaki jednojajowe potrafią być kompletnie odmienne, a co dopiero moje córki. Córki, które różni praktycznie wszystko. Ale łączy jedno.

Fantastyczność.