czwartek, 22 grudnia 2016

Be fit! Jump!

Ależ ze mnie Ali babka. Jak można było tak zaniedbać to miejsce? Pozwolić mu wegetować. Wstyd i hańba. Przy natłoku zleceń, zajęć i wszechobecnego dziecka, łatwo zapomnieć o rzeczach oczywistych.

No to jestem.

Ala podjęła dziś samodzielną i rozsądną decyzję o tym, że 10-minutowa drzemka w zupełności jej wystarczy i zapewni energii na kolejne tryliard lat. Czasem myślę, że dzieciom przy porodzie naprawdę montuje się baterie Duracell. Na szczęście, po kolejnych 3 godzinach skapitulowała. Widocznie zdała sobie sprawę, że synapsy w głowie jej się nieco przegrzały i czas wrócić na dawne, śpiące tory.

Ostatnio podejmuje sporo ciekawych samodzielnych decyzji. Na przykład o tym, że stanie przy stole, o własnych siłach, bez pomocy matki czy tatki. Że od teraz na wszystkie pytania będzie odpowiadać przecząco rozczochraną głową. Że da mamie soczyste cmok z języczkiem (jakbym całowała się ze ślimakiem, przysięgam). Dziesięć miesięcy minęło jak jeden szybki dzień. A każdy dzień z nią mija jak jedna minuta. Ale o tym pisałam już nie raz, i dziś nie będę się powtarzać.

Miałam cudowny plan napisać o nowym projekcie, jaki powstał ostatnio w mojej głowie, o nowych akcesoriach szytych na maszynie, którą coraz bardziej jestem w stanie okiełznać. Chciałam pisać o drutowanych i szydełkowanych kominach, które ostatnio poczyniłam między śniadaniem a kolacją. Ale mam dużo ciekawszy i lepszy temat. W dodatku, może kogoś on zainspiruje.

Ale od początku.

Ogólnie rzecz biorąc, bojkotuję treningi grupowe. Mówię tu o fitness-podobnych sprawach. Chodziłam jakiś czas do różnych wypasionych klubów sportowych, ale po kilku zajęciach stwierdziłam, że to chyba nie dla mnie. Wkurzały mnie te chude panny odziane w adidasowo-pumowe obcisłe legginsy. Ja po godzinie wyglądałam jak szmata wyjęta z pralki, po programie "express" z dodatkową funkcją wirowania, a te schodziły ze stepa jakby się na nim urodziły, w perfekcyjnym makijażu i niezachwianych lokach na głowie. Co one, jakiś nowy patent obczaiły na niepocenie się?
Myślałam, że drogi w cholerę karnet na siłownię czy inne cross-fity, jakkolwiek mnie zmotywuje i wprowadzi w moje życie samodyscyplinę. Ale fakt, że muszę się ubrać, żeby zaraz się rozebrać i spocić, a potem jeszcze z tym czerwonym ryjem wyjść do ludzi, żeby wrócić do domu, jakoś mnie odstraszył. Tym bardziej, że odkryłam ćwiczenia w domowym zaciszu, bez konieczności pokazywania się w wytartym t-shircie ludziom, płacenia 150zł miesięcznie i wychodzenia spoconą na mróz po zajęciach. Znając oczywiście jako takie podstawy fitnessu, okazało się, że bardzo efektywnie można na domowej macie stracić zbędne centymetry.

Jednakowoż. Jak to u mnie zwykle bywa, pojawia się coś nowego na horyzoncie, i po prostu muszę tego spróbować. Kiedyś to była salsa czy inne pilatesy. A od niedawna zaczął się szał na treningi na trampolinach. Nie wiedziałam, o co kaman. Jakim cudem laski pchają się na te zajęcia drzwiami i oknami? Internet oblegają filmy z treningów, gdzie biedne kobiety robią przez godzinę hop-sa-sa i potem padają na twarz. Kiedy przeczytałam, że podczas treningu spala się jakieś 800 kalorii, a takie zajęcia odbywają się 5 minut od mojego domu, no cóż. Nie zastanawiałam się długo. Dziecko pod skrzydła tatusia, a mamusia portki na zmianę do plecaczka i rura.

I tak od około miesiąca dwa razy w tygodniu daję się storpedować, zmasakrować i zniszczyć pewnej trenerce, która nie zostawi na nikim suchego kawałka koszulki. Trampoliny to coś więcej niż zwykły fitness, który fakt, poprawia kondycję mięśni, wpływa na wytrzymałość i zwalcza cellulit, ale nie ma tego, czego mi brakowało we wszystkich tego typu treningach: MOCY. Trampoliny to wariactwo. Świetna zabawa. Głośna, vixowa muzyka, taka wiecie, rodem z klubów studenckich i radia Eska. To solidna porcja endorfin, wymieniona na miejsce kilkuset kalorii. Idealny sposób na nudę, szaro-bure zimowe wieczory. Odskocznia (o, dosłownie!) od domowych treningów, świetne ich uzupełnienie. Dużo ćwiczeń kardio, po których serce lata mi ponad standardowe normy, przeplatane z pompowaniem tyłka i spalaniem brzucha. Dobra zabawa połączona z ciężką, NAPRAWDĘ ciężką pracą. Po 60 minutach ma się wrażenie, że ducha się wyzionie. Oczywiście, pewnie nie dotyczy to każdego uczestnika, są bowiem hardcory, które po takich zajęciach pytają "No dobra, rozgrzewka była, to teraz trening?". Ale umówmy się, tacy ludzie to szaleńcy :) Po takim treningu czujesz, że zrobiłaś coś wyjątkowego dla siebie. Że wpłynęłaś dosłownie na jakość swojego ciała i samopoczucia. Schodzisz z trampoliny (w moim przypadku.. spływasz) i wiesz, że możesz wszystko! A przecież o to chodzi w aktywności fizycznej. Uprawiam ją regularnie od 3 lat z przerwą na ciążę. Staram się ćwiczyć tyle razy w tygodniu, ile jestem w stanie i na ile pozwala mi czas. Mieszam treningi siłowe z treningami wytrzymałościowymi i strechingiem. A trampoliny to dla mnie po prostu wisienka na torcie.

Więc jeśli zastanawiasz się już nad poświątecznym fałdem wypełnionym po brzegi maminymi pierogami i karpiem, i przeraża Cię fakt, że będzie trzeba szybko wziąć się za siebie po Nowym Roku (no bo przecież między świętami a Sylwestrem to tak trochę nie halo, nie wypada), wpisz w wyszukiwarkę klub fitness, gdzie oferują fit&jump, włóż na siebie starą bluzkę (bo po treningu i tak pójdzie szmata do kosza) i fruń na zajęcia!!!!

Polecam, zachęcam. Nie pożałujesz.

EDIT: Ostrzegam przed jednym: to uzależnia.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Kura domowa

Urlop macierzyński ucieka jak głupi. Pamiętam, że oczekiwanie na Alę dłużyło się nam jak wydzielina z nosa przy katarze, za to czas z dzieckiem gna obrzydliwie szaleńczym tempem. I to bez względu na to, czy trwa pół roku, czy rok. Bez względu na to, czy jedno dziecko, czy więcej. Tak po prostu jest. Wiele razy chciałoby się zatrzymać czas i wrócić do momentu, kiedy młode pisklę zasypiało na rękach wtulone w dopiero co opróżnioną pierś. Do momentu, gdy statycznie leżało tam, gdzie się je zostawiło tak długo, jak tylko to było możliwe. Choć każdy kolejny etap rozwoju malucha ma swoje dobre strony, zawsze ma się wrażenie, że to za prędko. Że jak to? Niedawno jeszcze gugało do siebie bez ładu i składu, a tu nagle wyjeżdża z "tata"? Że przecież wczoraj dopiero co odkrywało swoje maleńkie stopy i nauczyło się je wkładać do paszczy, a dzisiaj używa ich do odpychania się i uciekania przede mną na czterech po całym mieszkaniu?! Że nagle nie potrzebuje tyle tulenia, ciumkania i bliskości, a coraz bardziej i chętniej samodzielnie odkrywa świat...

Niestety. To nieuniknione, i uprzedzano mnie o tym. Ale mimo wszystko wizja uciekających miesięcy jest dla każdej matki lekko niepokojąca, delikatnie rzecz ujmując. A gdy zbliża się koniec macierzyńskiego, bez dalszej określonej wizji przyszłości, po prostu robimy w gacie.

Dla kobiet, które zastanawiają się, czy po macierzyńskim wracać do pracy, czy też nie, dla tych, które mają ten komfort i mogą podjąć tę decyzję bez obawy o zżeranie tynku ze ścian z braku środków do życia, chcę zdecydowanie powiedzieć, żeby dobrze się zastanowiły. Bo każda decyzja ma swoje blaski i cienie. I dziś kilka blasków tego, by zostać w domu i stać się kurą domową na pełen etat.

1. Kurnik pełen koleżanek-kur

W kurniku wiadomo, gwarno i klimatycznie. Dobrze, jeśli ma się kilka zaprzyjaźnionych towarzyszek niedoli, które również spijają kawusię w południe w domu, między jedną a drugą drzemką malucha. Które za chwilę pomału zbiorą się do ogarniania grajdołka, żeby na 16:00 wyskoczyć z dwudaniowym dla lubego. Dobrze, jeśli można z nimi wyjść na spacer, taki dłuższy, w ramach rozrywki zahaczyć o biedronkę i zebrać kilka naklejek na świeżaki. Można po prostu kontynuować te macierzyńskie przyjemności i bez stresu korzystać z każdego dnia. Bez użerania się z szefem, bez tłumaczenia się kadrowej, bez wścibskich koleżanek zza biurka. Po prostu chill z kurkami-koleżankami i ich kurzą watahą.

2. Czas dla kogucika

Nie ma co się oszukiwać, pogodzenie kariery zawodowej z ogarnięciem domowego ogniska, jest wyzwaniem. Wiele kobiet sobie z tym świetnie radzi i chwała im za to. Ale mimo wszystko, połowa dnia jest spisana niejako na rodzinną stratę. Coś kosztem czegoś, wiadoma sprawa. Jednak przy tym komforcie domowego kurowania czasu dla bliskich jest o tonę więcej. To też kwestia dobrej organizacji czasu, ale umówmy się, po 10 godzinach w biurze, na kasie, w fabryce, ma się ochotę po prostu na ciepło usłane sianko pod dupką. A kogucik czeka....

3. Obserwujesz rozwój swojego pisklaka

To niebywałe szczęście móc uczestniczyć w każdym nowym kroku swojego malca. Znam wiele kobiet, które wróciły do pracy zaraz po urodzeniu dziecka i każdego dnia tęsknią jak dzikie. Pierwsze 2 lata życia dziecka są kluczowe dla jego dalszego rozwoju. W tym czasie osiąga najwięcej zdolności, które potem tylko udoskonala. Dużo dzieje się w jego psychice, zmienia się fizycznie i nabiera najważniejszych umiejętności. Kurka domowa ma ten komfort, że może to wszystko obserwować i uwieczniać. Łapać każdą chwilę i cieszyć się nią. To coś, czego brakuje pracującym mamom, które muszą po pracy wypytywać o te postępy opiekunkę czy panią w żłobku.

4. Rozwijasz swoje kulinarne zdolności

Przy dwóch etatach często zapomina się o zjedzeniu choćby starej kanapki na drugie śniadanie, a co tu dopiero mówić o wspinaniu się na kulinarne szczyty doskonałości. Obiad zjadany jest z dnia poprzedniego, żeby nie tracić czasu na gotowanie, do roboty kupię sobie na szybko jakiegoś gotowca z fresha, a kolacji to w sumie nie muszę jeść. Kurki mają pełen wachlarz możliwości. Jest chwila na szukanie inspiracji, czytanie opinii o daniu, spokojne i przemyślane zakupy i w końcu odstawienie majestatycznego dania, najlepiej z deserkiem do kawusi. Jakież to potem jest miłe i satysfakcjonujące, gdy kogucikowi smakuje i pieje przy tym z zachwytu. Jeśli nie, cóż - jego problem.

5. Brak stresu, że jutro poniedziałek

Kury domowe kompletnie się tym nie przejmują. One często wręcz kochają poniedziałki, bo w końcu będą mogły obejrzeć powtórkę na wspólnej, cały weekend na to czekały! Nie ma stresu, że w niedzielę wypada wcześniej zanurzyć łeb w sianku. Że jeszcze tyle dni do piątku. Że tyle jeszcze do świąt! Kurze domowej lata to koło ogona, jaki dzień tygodnia i pora roku za oknem. Nie ma deadline'ów, targetów do wyrobienia, asapów od szefa i fakapów, że coś nie jest as asap as possible. Domowe kurowanie to oczywiście nie są wakacje. Poniekąd, jest się na wolnym, ale od pracy zawodowej, nie od pracy w  o g ó l e. Po prostu ma się czas, żeby o tę pracę zadbać na tyle, ile jest się w stanie, utrzymując przy tym kompletną harmonię w kurniku.

Osobiście nie uważam, żeby bycie kurą domową było jakkolwiek uwłaczające kobiecie. Bardziej uwłaczająca jest chyba sytuacja, w której kobieta wypychana jest na siłę przez swojego pana i władcę do pracy lub - zupełnie odwrotnie - gdy ów pan zakazuje jej pracować, bo chce mieć zawsze świeże skarpetki na rano.

Nie ma co ukrywać, są też minusy takiego kurowania. Nie wiem, czy nie ma ich przypadkiem więcej niż plusów. Grunt, żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów. I ważne jest, najważniejsze (!), żeby przy jakiejkolwiek decyzji kobiety, wspierał ją mężczyzna, a dziecko było po prostu szczęśliwe.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Prawdy i mity

Uwielbiam wieczory.
Zwłaszcza takie, które są zwieńczeniem aktywnego dnia. I okazuje się, że przy kieliszku czerwonego i akompaniamencie mężowego meczu w CS'a naprawdę można się zrelaksować. Zwłaszcza, że chwilę temu padłam trupem i zaryłam nosem w mokrą od potu podłogę, dzięki youtube'owej trenerce tabaty (swoją drogą, dziewczyny, polecam - jeśli macie ochotę na skopanie sobie tyłka, tonę endorfin i palące mięśnie, spróbujcie: https://www.youtube.com/watch?v=nKlU42Z51tU).

Po niecałej godzinie treningowego bajabongo, po którym mam ochotę jedynie na śmierć we własnym łóżku, zaczęłam myśleć... oczywiście o dziecku.

Gdy pojawiają się magiczne dwie kreski na teście ciążowym, zaczynasz snuć plany. Wieszasz sobie nad biurkiem tablicę korkową i tworzysz rozkład jazdy na najbliższe 9 miesięcy. Kiedy kupić pierwsze śpiochy, do której przychodni się zapisać, gdzie sprzedają używane wózki i w końcu jak przygotować się do porodu. Czytasz fora internetowe, zakładasz konto na parentingu, ograbiasz przyjaciółki po fachu z całej mądrej literatury. Chłoniesz wiedzę, aż miejsca w mózgu zabraknie, nie filtrując przy tym absolutnie niczego - bo na tym etapie po prostu wszystko jest ważne.

Po czym za 9 miesięcy rodzi się mały robal, i całą teoretyczną wiedzę diabli biorą.

Dziś o kilku prawdach i mitach dotyczących porodu i macierzyństwa, o których zdążyłam się do tej pory przekonać.

1. Poród można sobie zaplanować

MIT.

Choć w Internetach głośno ostatnio o tym, że można spisać plan porodu, że szpitale wręczają nawet  przyszłym mamom wzór takiego planu, mnie poród po prostu zaskoczył. Po pochłonięciu całej wiedzy odnośnie znieczuleń, skurczy, oddychania i innych przyjemności porodowych, stwierdzam, że przydało mi się to jedynie do tego, żeby spodziewać się niespodziewanego i zaplanować sobie, żeby niczego nie planować. U jednych są to długie godziny oczekiwania na rozwarcie, u innych dziecko wyskakuje jak korek z szampana. Nie możesz tego przewidzieć. Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie tego bólu, ani tej radości, gdy jest już po wszystkim. Wyłącz wszystkie youtube'owe porady i po prostu wyluzuj. Póki możesz.

2. Ból porodowy się zapomina

PRAWDA.

Ta. Akcja porodowa trwa w najlepsze, wbijasz paznokcie w biedną, spoconą rękę swojego męża, który trzyma się resztkami sił, żeby Ci pomóc. Skurcze robią z Twojej macicy istny sajgon, masz wrażenie, że Twój tyłek zaraz eksploduje. Brakuje Ci oddechu na kolejne "przyj, przyj!", a gałki oczne wykręcają się od ciśnienia na drugą stronę. Generalnie marzysz po prostu o tym, żeby zejść z tego świata. Po wszystkim przyrzekasz sobie, że to był ostatni kurwa raz, kiedy chłop zmajstrował Ci taką 4-kilową niespodziankę i że zaraz po powrocie ze szpitala zawieszasz znak "zakaz wjazdu" na swoim kroczu.
Jednak wszystko to mija po kilku dosłownie dniach. To chyba ta cała masa hormonów, które wyzwalają się podczas porodu, pozwalają zupełnie zapomnieć o całym tym coco-jumbo, które właśnie przeżyłaś. Patrzysz na swojego zgniło-czerwonego jeszcze bobasa, który nijak się ma do tych z reklam płynu do zmiękczania tkanin, mijają kolejne tygodnie, w czasie których zaczyna wyrastać z pierwszych śpiochów, i już snujesz marzenia o kolejnym. Tak po prostu jest. My baby mamy naprawdę nierówno pod sufitem.

3. Najgorsze są pierwsze 3 miesiące

MIT.

Ten tekst świeci w każdym poradniku, w każdej gazecie o macierzyństwie, na każdym forum o dzieciach. Zamieniłabym słowo "najgorsze" na "najtrudniejsze", co i tak nie zmieni faktu, że to bzdura. Jest trudno, bo sytuacja jest nowa. A boimy się wszystkiego, co nowe i nieznane. Wiele rzeczy robimy na czuja i na próbę. Testujemy dziecko, poznajemy je, uczymy się go, a ono uczy się nas. Ale czy po 3 miesiącach jest z górki? Ha ha. Patrzę na moją Alę, patrzę na starsze dzieci znajomych, i wiem, że z roku na rok będzie coraz trudniej. Coraz ciekawiej, ale coraz ciężej. Bo rodzicem zostaje się już na całe życie. A każdy etap rodzicielstwa przynosi nowe doświadczenia i niespodzianki. Od zaskakująco nowego koloru kupy, przez bunt trzylatka, pierwszy rower, pierwszą szkołę, pierwsze miłostki, pierwsze zakrapiane imprezy, pierwsze... wszystko. Odtąd każdy etap życia dziecka będzie nową przygodą w Twoim życiu. To niesamowite! To przerażająco niesamowite.

4. Mając małe dziecko, nie masz na nic czasu

MIT.

Jedyne, na co ja nie mam czasu, to na zastanawianie się, że nie mam na nic czasu. Można by pomyśleć, że dzień z takim 8-miesięczniakiem to albo nuda, albo orka na ugorze. Nic bardziej mylnego. Z dzieckiem jest inaczej, jest znacznie lepiej niż bez niego. Po kilkunastu godzinach z Alą, zawsze, codziennie zastanawiam się, co ja robiłam, gdy jej nie miałam? Jak ja wykorzystywałam cały wolny czas? Okazuje się, że czasu jest tyle, co zawsze. Mam go tyle, ile zawsze miałam, doba niestety się nie wydłuża. Ale teraz wykorzystuję ją na maxa, nie zastanawiając się nad tym, że nie znajdę chwili dla siebie, nie znajdę czasu na babskie zakupy, nie zdążę napić się wina z mężem. Dobra organizacja, kilka stałych punktów dnia, trochę spontanu i szaleństwa, i wieczorem okazuje się, że to był naprawdę kolejny, dobry dzień! Wykorzystany w pełni i satysfakcjonujący. A o to przecież kurdę chodzi! :)

5. Miłość do dziecka to uczucie nie do wyobrażenia

PRAWDA.

Moja ulubiona prawda na koniec. Jest wiele rodzajów miłości. Żadna nie jest równa miłości do dziecka. Inaczej kocha się rodziców, inaczej męża, inaczej dziecko. To uczucie, którego nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić, nikt, kto go nie ma, nie będzie umiał go pojąć. Tego po prostu trzeba doświadczyć na własnej skórze. To miłość bezwarunkowa, bezsprzeczna, bez żadnych ale. Pali Ci się chata, bierzesz dziecko pod pachę i je ratujesz.  Dostaje kataru, dzwonisz na pogotowie, żeby mu się na uszy nie przerzuciło. Zarywasz noce, czuwając czy oddycha, bo po prostu nie wiesz, co byś bez niego zrobiła. Dziecko czyni Twoje życie rodzinne kompletnym i absolutnym. To miłość, która po prostu nigdy się nie skończy.

W przeciwieństwie do tego posta. Heheszki, ahoj załogo!


piątek, 4 listopada 2016

Piątek, piąteczek, piątunio

Piątek.

Dla matki pierdzącej w kanapę na urlopie macierzyńskim, dzień ten nie różni się niczym od zwykłego wtorku czy święta flagi. Pobudka o tej samej co zawsze, za wczesnej porze, ten sam rytuał z obsranymi pieluchami pędrającej po podłodze latorośli, powtórka serialu w południe i obiad-preparing popołudniu. Dzień jak co dzień.

Ja jednak jako niestandardowa matka urlopująca się od kilku ładnych miesięcy, piątki ukochałam jeszcze bardziej niż przed ciążą, niż w pracy, niż w szkole. Bo piątek 16:05 to dla nas początek kolejnych wspólnych 2,5 dni. Tak krótkich, za krótkich, za szybko pędzących, za prędko uciekających. Ledwo zdążą się zacząć, już trzeba je żegnać. Weekendy od kiedy pamiętam, zawsze były za krótkie, to pozostanie normą do końca życia. Ale teraz weekendy to dla mnie coś więcej niż czas, kiedy mogę uprać brudne gacie, zmyć lekko podgniłą już podłogę, wieczorem utonąć w dobrej książce przy kieliszku półsłodkiego, ewentualnie odcyganić się na jakąś mocno zakrapianą imprezę w klubie, a w niedzielę odbębnić godzinny spacer nad Wisłą.

Teraz każdy weekend to przygoda.

Weekend to dla mnie świętość. Choćby się waliło i paliło, spędzam te dni z moją wielką i małą miłością. Gdziekolwiek. W domu, nad jeziorem, na wsi czy u znajomych. Ale razem. Weekend jest tak krótki, że staram się łapać z niego każdą cenną minutę. Kładziemy się wówczas naprawdę późno, bo chcemy wycisnąć z niego po prostu maximum. Weekendy odsypiamy sobie w tygodniu :)

Nie umiem teraz wyobrazić sobie inaczej soboty i niedzieli.
Celebrujemy wspólną kawę, gdy dziecko pałęta się nam między nogami i uparcie nie chce podkurczyć nóg, żeby zacząć raczkować, tylko odstawia cyrki w stylu żołnierza - partyzanta. Wychodzimy z domu we trójkę na jak długo się da, żeby wspólnie zachłysnąć się świeżym przymrozkiem i chwycić ostatnie resztki złotej polskiej jesieni (która niestety 1. listopada była wyjątkowo zgniła i wyjątkowo polska..).
Odwiedzamy razem dziadków, rodziców, przyjaciół, żeby Ala zapamiętywała i kojarzyła twarze, jak najwięcej przebywała z ludźmi, jak najmniej się nudziła.
Lecimy na basen, korzystając z możliwości poczucia się znowu dzieckiem i zjechania ze zjeżdżalni, albo wylegiwania się w jacuzzi pod pretekstem walki z cellulitem. To tam Ala czuje się dosłownie jak ryba w wodzie. Tłumy drących się dzieciaków tylko ją mobilizują do wydawania z siebie jeszcze bardziej egzotycznych, dotąd przez nią niewypróbowanych tonów. Wszystko przyciąga wtedy jej uwagę, na wszystko się cieszy, do wszystkiego się śmieje i wszystkiemu wtedy bije brawo. Godzina upływa tam w ekspresowym tempie.
Normalny człowiek puknąłby się w głowę, ale tu nawet wspólne robienie obiadu i mycie naczyń przy akompaniamencie ba-ba-ującego dziecka nabiera słodkiego charakteru.

Zauważyliśmy z moim M, że Alka niebywale łatwo nabiera nowych umiejętności właśnie w weekendy. Właśnie wtedy gdy widzi nas oboje, gdy targamy ją pod pachą to tu, to tam, gdy zwiedza i odwiedza. Oczywiście, w ciągu tygodnia robię z nią niewiele mniej, dbam o każdy dzień, żeby był jak najbardziej aktywny. Jednak obecność obojga rodziców przez ponad 2 bite dni, jest dla niej ogromną radością i dodatkowo pcha ją do nowych wyzwań. Choć ostatnio mamy wrażenie, że zatrzymała się gnida w miejscu, nie chcąc ani o włos zamienić "baba" na "kocham Cię mamo najbardziej na świecie". Na to też przyjdzie czas, I hope so.

To właśnie którejś soboty pierwszy raz skleiła ze sobą te dwie proste sylaby i od tego czasu odmienia je przez wszystkie przypadki. To właśnie w któryś weekend pierwszy raz zaklaskała na widok bajki i teraz codziennie, jak tylko wstanie rano rozpoczyna swój dzień od bicia brawa. Głównie dla siebie. Bo napaskudziła w pieluchę. Bo zjadła obiad. Bo jest dzisiaj taka ładna. Należy się!

Od kiedy ma się przy sobie dziecko, które kuma już ciut więcej niż kiedyś, aż chce się, by weekendy trwały wiecznie. Żeby nigdy się nie kończyły. Boję się często, że nie zdążymy Ali pokazać jeszcze tego i owego, bo tu już niedzielny wieczór się zbliża, i trzeba będzie na trochę odseparować ją znowu od taty. Dlatego korzystamy ile można i Wam polecam to samo. Wspólny rodzinny czas jest cenniejszy niż wszystko inne, co wydaje się być cenne. Jest go często za mało. My pewnie i tak jesteśmy szczęściarzami, że chwilę po 16:00 każdego dnia możemy być już wszyscy razem i planować aktywności na każde popołudnie. Są przecież ojcowie/matki tak zapracowani, że dziecko czeka całymi tygodniami na chociażby jeden wspólny dzień z rodzicami.

Dlatego warto doceniać i wykorzystywać każdą okazję na chwilę dla rodziny. Zwłaszcza tej najbliższej, tej zaraz obok, tej tutaj.


poniedziałek, 10 października 2016

Taki ktoś

Jest taki ktoś.
W życiu każdej kobiety jest taki ktoś przez duże K. A przynajmniej powinien być. Obecność takiego ktosia czyni życie kobiety kompletnym. Bez niego jesteśmy tylko samicą rodząco-ssącą, zaspokajającą potrzeby swoje, męża i dziecka. Bez takiego ktosia jesteśmy niepełne, nie sobą, nie kobietą. Każda z nas po prostu ma wewnętrzną potrzebę miecia ktosia, żeby nie zwariować.

I ja, jak każda względnie normalna kobieta, takiego ktosia mam. Mam go daleko, zdecydowanie za daleko, żeby móc się nim cieszyć na co dzień. I takim ktosiem jest moja druga połowa, moja bratnia dusza, moja przyjaciółka. Nie, nie. Nie przyjaciółka, ale P R Z Y J A C I Ó Ł K A. To jej już dawno powinnam była poświęcić wpis na tym blogu. Skoro poświęciłam go mojemu M, tym bardziej powinnam była i Jej. Tej, która mieszka za daleko, żeby o wszystkim usłyszeć. Tej, która z tych właśnie względów musi dowiadywać się o większości pierdołowatych bzdur z mojego życia, z tego bloga. Tej, na którą tracę wszystkie darmowe minuty w pleju i wykupuję kolejne pakiety. Tej, dla której wsiadłabym w najbliższy pociąg i przejechała 250 kilometrów, gdyby tylko potrzebowała pomocy czy wsparcia.

Pisząc to mam dosłownie łzy w oczach, bo nie przypuszczałam, że może być tak trudno. Mając wszystko na miejscu, myśląc, że naprawdę nic więcej do szczęścia nie potrzeba, jej najbardziej mi tu brakuje. Do bycia najszczęśliwszą, najbardziej kompletną i najbardziej spełnioną. Jednego uśmiechu na co dzień. Jednej pary oczu patrzących z radością na wszystkie postępy naszego robala. Jednego ramienia, w które mogę wylać kilka łez. Jednej myśli, która pomyśli, zanim ja pomyślę. Jednego gestu, którym załatwi każdą sprawę i rozwiąże każdy problem. Jednego słowa, którym ukoi przesadne zmartwienia. Jednego jej telefonu, za którym od razu zbiegnę na dół, w kapciach, żeby przytulić, wysłuchać. Jednego wieczoru, który spędzimy przy wódce na mdłej Bridget Jones, albo wyrafinowanej kawce na starówce, bo w końcu my już stateczne, zamężne kobiety, a nie jakieś podlotki. Jednego "Kaśka, kurwa!", którym postawi do pionu, bo przecież nie jest tak źle, jak mi się wydaje. Jednego "Jestem z Ciebie taka dumna!", którym pcha mnie do przodu szybciej niż najlepszy motor.

To takie banalne. Gdyby nie ona, nie byłabym tym, kim jestem. Bla bla. Tak się mówi, tak wszyscy mówią, zanim się zastanowią, czy to faktycznie prawda.

Prawda.

Tylko trzeba taką znaleźć i taką mieć. Dłużej niż rok. Ja nie miałam szczęścia do takich ktosiów, aż poszłam na studia, spieprzyły się szkolne przyjaźnie, a nawiązała Ta. I to właśnie ta - jest i została ze mną, mimo odległości.

Ale jak już się taką ma i kurczowo jej trzyma, można śmiało uznać się za szczęściarę. Bo przyjaciółka to totalnie odmienna kategoria człowieka. Wyjątkowa i niepowtarzalna. To nie to samo, co mama, choćby nie wiem, jak najlepsza. Bo to nie z nią przepłaczesz noc, bo z mężem w łóżku coś nie halo. To nie to samo, co mąż, choćby nie wiem, jak bardzo był przyjacielem i chciał pomóc w babskich bzdurach. Bo to nie z nim pobiegniesz na warsztaty szydełkowania, na polowanie do lumpa czy na wieczór panieński (ciężko, żeby z nim pobiec, chyba że dorabia na pampersy jako jeden z chippendales'ów). To nie to samo, co nawet najlepsza sąsiadka, która pożyczy cukru, albo ulubiona ciotka w tym samym wieku co ty.

Dla mnie ona to taka siostra, której nigdy nie miałam. Taka siostra, którą sama sobie wybrałam, z wszystkimi jej wadami, z wszystkimi konsekwencjami. I gdyby nie fakt, że też ma swoje życie, sprawy, pracę, męża, dom, to wisiałybyśmy na telefonie tak jak te irytujące babska w komunikacji miejskiej, co to przez smartfona zdają relacje z każdej minuty swojego dnia. Że właśnie wsiadły, że zaraz do przychodni, że dopiero teraz, bo terminy odległe, że po lekarzu na sushi do galerii i później odbierają dziecko z przedszkola i zawożą do teściowej, bo popołudniu pilates. Bóg mi świadkiem, kiedyś było tak codziennie, i to nie przez telefon, a na żywca. Każdego dnia, przez kilka lat. Coś pięknego. Piwko, kiedy tylko naszła ochota. Nocka przy filmach i popcornie, kiedy tylko któraś stwierdziła, że jest za gruba i musi robić Chodakowską. Nocna impreza w klubie, kiedy któraś miała młodzieńczy kłopot i potrzebowała go wytańczyć. W końcu rozmowa o którejkolwiek godzinie, bo potrzeba, bo okres, bo facet, bo hormony.

Takiego ktosia cudownie mieć. Mieć i doceniać, bo samo mieć to trochę za mało, jak na przyjaźń na odległość. Taki jej rodzaj jest szczególnie trudny i szczególnie trzeba o nią dbać. To trochę jak z moimi storczykami. Dziwne kwiaty. Potrafią przez tydzień być suchym badylem, mimo że podlewam regularnie i stoją tam, gdzie im najlepiej. Ale i tak wiem, że po tygodniu zakwitną na kolejnych wiele pięknych miesięcy i będą cieszyć moje oko. Chodzi o to, żeby dbać i pielęgnować, a nawet jeśli przez kilka dni nic się nie dzieje, to i tak można być spokojnym, że za chwilę znów będzie kolorowo. Wtedy wiadomo, że to jest ten odpowiedni, najlepszy na świecie storczyk.

A wiecie, że jestem podwójną szczęściarą? Bo takich ktosiów mam dwóch. Jeden taki miał dwa dni temu urodziny, drugi taki ma je za dwa tygodnie. To idealna okazja, żeby im podziękować. I one wiedzą za co, ja tu nic więcej nie dodam.

Przepraszam za ten post bardzo, bardzo osobisty. Ale jako ali-babka, poczuwam się do objawienia wszystkich zalet i wad mojego męża, mojej niespełna 8-miesięcznej latorośli, musiałam więc zatem poświęcić choć kilka akapitów moim kochanym M&M.

Bądźcie. To wystarczy.



poniedziałek, 3 października 2016

Nie o aborcji

Dobry wieczór, Polsko.
Dziś czarny poniedziałek, czarny protest, czarne wszystko. W świetle tych wydarzeń, pewnie powinnam wypocić posta na temat aborcji i praw kobiet. Tak jak każda polska blogerka, aktorka, jak każdy polityk. Ale możecie o tym poczytać w tylu miejscach, że postanowiłam się powstrzymać. Nagłówki gazet i portali krzyczą tekstami o łamaniu praw, ślą w eter obrazki z macicą pokazującą środkowy palec. Wszyscy solidarni i jak zwykle w takich sytuacjach, razem.

To ja solidarna nie będę. Nie zajmę stanowiska. Albo inaczej - nie wyrażę go. Bo pewnie jak każda kobieta w tym kraju, swoje stanowisko posiadam. Ale stanę dziś w opozycji do całego tego polityczno-światopoglądowego bagna, które nas zalewa z każdej strony i wyskakuje z lodówki każdego Polaka. I po prostu nie otworzę ust.

Chciałam napisać dziś o czymś zupełnie przeciwnym, zupełnie niepopularnym, a jakże przyziemnym i podstawowym.

W sobotę miałam niezmierną przyjemność być na koncercie charytatywnym, z którego dochód przeznaczony został na pomoc dzieciom z hospicjum. Koncert był z udziałem znakomitej artystki, Olgi Bończyk. Swoją drogą, cudowna i ciepła kobieta, była absolutną ozdobą tego wieczoru. Śpiewała stare, piękne piosenki o miłości, radości, rodzinie i szczęściu.

Tym ostatnim chciałabym się dzisiaj zająć.
Bo w kontekście tego, o czym były jej anegdoty, opowiastki oraz wyśpiewane przez nią piosenki,

a także w kontekście całej otoczki koncertu, który miał na celu spełniać dziecięce marzenia,

oraz w kontekście tych wszystkich kobiet, które pragną potomstwa, a nie mogą go mieć, za to inne, którym się przytrafiło, idą do kliniki, by się go pozbyć,

myślę, że bardzo bym chciała poznać definicję szczęścia i wiedzieć, jaka jest na nie recepta. I wiecie co? Trochę mi się to udaje. Powoli zaczynam rozumieć, o co w tym wszystkim biega.

Olga Bończyk przekazała tego sobotniego wieczoru kilka banałów. Że szczęściu trzeba pomagać. Że całe życie jest cudem. Że najważniejsze, żeby w sercu zawsze była wiosna bez względu na porę roku za oknem.

Hej! Ta kobieta wie, co mówi! Ona ma rację.

Jest kilka tricków na to, żeby po prostu. Tak zwyczajnie w świecie. Być szczęśliwym.
W tym przypadku, na tym blogu, spod akurat moich palców, powinien to być raczej przepis, jak być szczęśliwĄ.

1. Praca

Że niby praca sprawia, że jesteśmy szczęśliwi? A i owszem. Jest tylko jeden warunek. Drobiazg, szczegół. Warto robić to, co się kocha. Praca może sprawiać ogromną radość. Satysfakcjonować, rozwijać i spełniać. Przekonałam się o tym doskonale, zmieniając pracę biurową na mój ukochany masaż. Jeśli Twoja pasja jest Twoim źródłem utrzymania, możesz siebie nazwać wielkim szczęściarzem. Nie potrafię zrozumieć ludzi biadolących latami na swoją pracę, plując jadem na szefa, potępiając stanowisko, jakie zajmują i jeszcze do tego wymagając współczucia. Stary, nie pasuje Ci robota, znajdź inną. Rozwiń się, zdobądź umiejętność, pokochaj coś, znajdź pasję! To prostsze, niż Ci się wydaje.

2. Pasja

Nie w każdym przypadku między pasją a pracą można postawić znak równości. Jeśli tak nie jest, dobrze po pracy znaleźć sobie odstresowujące zajęcie. To może być naprawdę rzecz niewielka, ale taka, która autentycznie sprawi Ci przyjemność. Taka, na którą czekasz te 8 godzin, żeby móc złapać trochę dystansu i nabrać sił przed kolejnym dniem. Cieszę się, że zbliżają się długie jesienno-zimowe wieczory, bo przypominają mi one o tym, że mam szufladę pełną włóczek, drutów i szydełek. To mój sposób na przetrwanie sezonu od listopada do marca. Pamiętam czasy ciąży, kiedy dziergałam na potęgę, w ten sposób oglądając filmy, spijając herbatę trzecią ręką czy rozmawiając z M. Działa to na mnie jak bardzo dobre jakościowo valium. A bez skutków ubocznych i rozwalonej wątroby.

3. Rodzina

Nie wiem, czy prawdą jest, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Chociaż owszem, przyznaję, moja rodzina na zdjęciach wygląda świetnie. Odkąd pojawił się w niej nowy członek, wyglądamy jeszcze bardziej zajebiście. To ona daje mi powera do dalszego działania i podnosi po upadkach. Dobrze, naprawdę dobrze jest mieć męża i córkę. I rodziców. I brata z żoną. Total full wypas. Jestem farciarą, bo bez nich nie byłabym taką, jaka jestem i to oni sprawiają, że jestem szczęśliwa każdego dnia. Warto doceniać rodzinę, mimo że czasami daje popalić i masz ochotę zamknąć dom na cztery spusty, wyłączyć telefon i zarządzić kwarantannę w domu. Ale hej! Każdy tak ma! Najważniejsze jednak, żeby pamiętać, że mimo wszystko, co by się nie działo w życiu, to są ludzie, którzy kochają Cię bezwarunkowo. Nie zapominaj o tym.

4. Dużo świeżego powietrza

Tak, roczna przerwa w pracy dała mi dużo do myślenia, a dzięki mojemu pierdzeniu w kanapę, przewartościowałam sobie kilka spraw. I wiele nowych pomysłów powpadało mi do głowy podczas długich spacerów z Alą. To od kilku miesięcy mój obowiązkowy punkt dnia. Czy wiatr, czy deszcz, czy słońce, czy chmury, biorę ten cholernie ciężki wózek pod pachę i po prostu lecimy przed siebie. Po dwóch godzinach na świeżym powietrzu, w lesie, nad Wisłą, czy na placu zabaw, mam wrażenie, jakbym miała kompletnie wyzerowany umysł, gotowy do nowych zmian. To chyba dlatego codziennie wkładam nos w poduchę o 22, mimo że wstaję rano wyspana jak niemowlę. A z tym również wiąże się punkt 5...!

5. Sport

Och, spacery są cudowne i relaksujące, ale niestety nie działają tak dobrze na po ciążowy cellulit, jak mi się wydawało. Dlatego właśnie wymyślono aktywność fizyczną, która jeszcze bardziej niż punkt 4 resetuje mózg. Dla tych opornych, którym nie chce się wstać z wklęsłej od tyłka kanapy, mam newsa: najtrudniej zacząć. Bóg mi świadkiem, zabierałam się ładnych kilka miesięcy żeby wrócić do ćwiczeń po porodzie. Zawsze wszystko było ważniejsze, zawsze znalazła się wymówka. Ale jak już zaczniesz i wytrzymasz 2 tygodnie, nie będziesz chciał przestać, promise. To może być wszytko! Zwykłe bieganie. Osiedlowy klub fitness. Ćwiczenia na macie w domu. Basen z mężem. Ważne, żeby cokolwiek i ważne, żeby regularnie. To nie musi być codziennie. To może być raz - dwa w tygodniu. To nie musi być zabójcze tempo i wielkie cele. Wystarczy, żeby sprawiało przyjemność. Po godzinie wysiłku fizycznego mam ochotę góry przenosić i choćby z tego powodu codziennie czekam, aż młoda zatopi ryjek w pieluszce, żebym mogła włączyć endzio mondzio. Dodatkowo, pamiętaj, że sport wyzwala endorfiny! Z biologią nie wygrasz, szczęście gwarantowane.

6. Godzina dla siebie

To punkt dla zestresowanych, sfrustrowanych i zmęczonych matek, którym dziecko wysysa z cycka  ostatnie resztki energii. Dla tych, które myślą, że są niezastąpione, że ich dziecko będzie ryczeć godzinę u ciotki i dlatego rezygnują z wyjścia na babski shopping. Nie byłam taka mądra, gdy moje dwumiesięczne pisklę nie dawało spać i darło się tak szeroko i okazale, że mogłam przeskanować dokładnie cały jej układ pokarmowy. Ale każda matka wariatka kiedyś mądrzeje. Zostawiam Alę komukolwiek, kto ma akurat trochę wolnego i chce przygarnąć pod swoje skrzydła marudząco-skrzecząco-chichrającego (w zależności od nie-wiadomo-czego) grzdyla i uciekam na masaż. Do fryzjera. Na zakupy. Do teatru. Na kolację z M. - bo to nie musi być godzina TYLKO dla siebie :) To ma być godzina bez dziecka. Nie żebym tu namawiała do codziennego porzucania swojej latorośli i udawania, że się dobrze bawicie i za cholerę nie tęsknicie. Nein. Chodzi o to, że czasem warto wygospodarować czas, żeby poczuć się przez chwilę jak żona. Jak kobieta. Każda z nas ma przecież na to swój własny, sprawdzony sposób.

Pomysłów na bycie szczęśliwą mam całą masę, sypią mi się z rękawa. To chyba od nadmiaru wolnego czasu wieczorami. Wymyślam dyrdymały i wpadam na głupie pomysły. Ale hej, szczęście naprawdę nie jest nieosiągalne. Jeśli znudziło Ci się bycie niezadowoloną, niespełnioną i czegoś-mi-brakuje kobietą, zmień to. JUŻ!

środa, 21 września 2016

Ewa Chodakowska jest ze mnie dumna

Jestem gruba. Za dużo kilogramów na wadze. Tu mi się marszczy, tam mi się fałduje. Przydałoby się zrzucić to i owo. Po ciąży zostały mi przecież jeszcze te cholerne 3 kilogramy, które w sumie zaczęłam nawet lubić. Ale te boskie dżinsy, w które kiedyś wchodziłam jak w masełko, leżą teraz na górnej półce w szafie i śmieją się szyderczo. Za ciasne już nogawki krzyczą jedna przez drugą, że trzeba było się tyle nie obżerać i nie wymyślać, że ciąża i że można. Było się ograniczać! Kontrolować! Smutno, bo przecież nie zrezygnuję z tabliczki Milki do kawusi. Ze spienionym mleczkiem, rzecz jasna. 3%, bo takie najlepiej się pieni. I nie odstawię przecież schaboszczaka, bo by się mąż obraził, że już nie ma obiadków jak u mamusi. Nie znajdę tej silnej woli, która pozwoli mi na zastąpienie frytek marcheweczką, a babeczek czekoladowych - owsianymi. No way. Przecież ja tak lubię wpierniczyć szaszłyczka o 23:00. Albo wciągnąć dwa desery zamiast jednego. Algida wypuściła nowy smak lodów, OREO! No przecież grzechem by było nie spróbować.

Właśnie zaśliniłam klawiaturę.

Przez ostatnie kilka miesięcy właśnie taki głos siedział mi w głowie. Właśnie taki paskudny chochlik rozsiadł się na moim ramieniu i powtarzał do ucha "to ciastko na Ciebie patrzy, chapnij!". Nienawidzę gnoja. Taki szatan czai się na każdym rogu i łazi za każdą kobietą, bez znaczenia, czy ona chce schudnąć, czy już to robi, czy w ogóle o tym nie myśli. Wszystkie jesteśmy tak samo skonstruowane. Kochamy słodycze ponad wszelkie dobro tego świata. Nie ma słodszej dziury niż kobiecy żołądek. Mamy o wiele gorzej niż faceci! Oni nawet jak kochają słodycze tak jak my (ciężko takiego znaleźć), to i tak ma się wrażenie, że im jakoś tak bardziej wolno. A my każdego dnia walczymy jak te lwice, żeby tym razem pożreć chociaż o jedną kostkę czekolady mniej. Mamy to domyślnie wklepane w ustawienia systemowe. I żaden reset ani restart tego nie anuluje.

Nie mam pojęcia, co się wydarzyło i jak to się stało, ale powiedziałam DOŚĆ. Postanowiłam wziąć się w garść. Już kiedyś mi się udało, to i teraz powinno, c'nie? Tylko że na zdrowej szamie nie chciałam poprzestać. Do dziś śni mi się zdjęcie, które kiedyś krążyło po Internetach, jak wygląda ciało kobiety, która stosuje dietę, a jak ciało tej, która do diety dorzuca trochę ruchu. Wiadomo. Ta pierwsza jest chuda jak badyl, ale poślady i cycki wiszą jej niżej niż ustawa przewiduje. Ta druga w ogóle do chudych nie należy, za to poślady ma dokładnie tam, gdzie ich miejsce. Opięte, rzecz jasna, w koronkowe stringi, dla pobudzenia wyobraźni i podrasowania efektu zdjęcia.

Idąc tym tropem, odpaliłam Ewkę.

Mania na Chodakowską zaczęła mi się jeszcze długo zanim laska zyskała popularność. Ktoś mi kiedyś podsunął jej płytkę. I spodobała mi się, naprawdę. Po trzech miesiącach nie mogłam poznać się w lustrze. Coś pięknego. Ale potem przyszła ciąża, to się odechciało. Teraz wróciłam na stare śmieci.

Od kilkunastu dni Ewka codziennie krzyczy do mnie, że dam radę, że jeszcze jedno powtórzenie (kłamie, zawsze kłamie, zdzira!), że jest ze mnie dumna, że do zobaczenia jutro. I zarzekłam się, obiecałam sobie, że tym razem nie odpuszczę. Przy okazji dotarło do mnie kilka faktów, po co jest trening.

Same ćwiczenia i jakakolwiek aktywność fizyczna poza świetną kondycją i zdrowiem niesie za sobą wiele innych plusów.

Po pierwsze, dobra organizacja czasu. Kiedy poza praniem, gotowaniem i niańczeniem dochodzi Ci kolejny obowiązek w postaci treningu, musisz od nowa rozplanować dzień. Zwłaszcza, jeśli masz na punkcie Ewki takiego bzika jak ja. Bo jednak trzeba ogarnąć dom tak, żeby pod koniec dnia nie wołał o pomstę do nieba, i żeby były w nim jakkolwiek poprawne warunki do rozłożenia maty na środku pokoju. Cały dzień zbieram się do kupy i robię wszystko tak, żeby wieczorem po odłożeniu małego gnoma do łóżeczka, mieć te parę chwil na ćwiczenia. I wolę, żeby do tego czasu gary były już pomyte, a piwko schłodzone w lodówce. Tak, wiem, to puste kalorie.

Po drugie, dyscyplina. Każdy trener powtarza, że w treningach najważniejsza jest systematyczność. W przypadku zajęć w klubach fitness jest to trochę łatwiejsze, grupa Cię motywuje, w kupie siła i tak dalej. /użyłam kupy już drugi raz w tym poście, to chyba słowo klucz na dzisiaj/ Jak ćwiczysz w pojedynkę w domu, sama z własnym osobistym trenerem po drugiej stronie ekranu, jest trudniej. Zdecydowanie trudniej. Bo niestety, nikt Ci nie da kopa w dupę za źle wykonane, albo wcale niewykonane ćwiczenie. Może dać go mąż. Chyba że jest zajęty nową Fifą. Trening w pojedynkę jest wyzwaniem i ciężko o samodyscyplinę. Dlatego podczas ćwiczeń z Chodakowską trenuję nie tylko mięśnie, ale i swoją silną wolę.

Silna wola to po trzecie. Nie zliczę, ile razy przeklinałam, że mi się nie chce, a muszę. Bo przecież są dni, że jestem po prostu wypruta z sił przez ząbkującego niemowlaka, za oknem leje deszcz, łeb boli od nadmiaru wrażeń, albo od niskiego ciśnienia. I wtedy walczę ze sobą PRZE-O-GROM-NIE. Zrobić trening czy odpuścić? Rozłożyć matę czy swoje dupsko na kanapie? (dobra, zawsze robię jedno i drugie, po prostu czasem w innej kolejności) Zbierać szczękę z mokrej od potu podłogi czy chrzanić Ewkę i fundnąć sobie kąpiel z bąbelkami? I właśnie ta silna wola wklepuje wtedy moimi palcami na klawiaturze t u r b o   s p a l a n i e. I przysięgam, nie żałowałam ani razu tego, że jednak się przełamałam i jak szczur spociłam. Dlatego właśnie podpisuję się pod słowami trenerów, że sport trenuje nie tylko ciało, ale i wewnętrzną siłę. Walczysz ze sobą każdego dnia, ale po treningu wiesz doskonale, o co i że było warto.

Do ćwiczeń z Ewką polecam podchodzić z dystansem. Wyznawców i wyznawczyń jej religii są dziś tysiące, ale lepiej najpierw poczytać, zapoznać się z opiniami innych trenerów, skorzystać z porady fizjoterapeuty czy lekarza. Nie wykonywać ślepo każdego jej ćwiczenia, bo ja jako sportowy laik, wyłapuję czasem na jej filmach przedszkolne błędy w technice. Żeby nie zrobić sobie krzywdy, warto porównać i skonfrontować jej programy z innymi. Jej idealnie ułożone włosy, perfekcyjny makijaż i nienormalnie spokojny głos podczas wyczynowych ćwiczeń kardio potrafią.. no wiecie.. wkurwić. Ja ostatkiem sił zbieram z podłogi wszystkie moje mięśnie po kolei, a ta niebiańskim szeptem wzdycha, że jeszcze sryliard powtórzeń przede mną, a na koniec udaje, że ma zadyszkę. To specyficzna babka, nie trafia do wszystkich i nie wszystkim potrafi pomóc. Ale mnie popchnęła do przodu i zebrała do kupy (kupa po raz trzeci, sprzedane). Za to Ewka, wielkie dzięki.

Update: U mnie póki co zadyszki coraz mniej i kondycja coraz lepsza. Także lecimy dalej!

                                                              P.S. To nie jest plank.

poniedziałek, 19 września 2016

Gdy doba ma za dużo godzin...

Jest dość późno. W telewizji leci znienawidzona przeze mnie już reklama Lexusa, podwójnej mocy hybrydy. Dwa kosze brudów po całym weekendzie nad jeziorem suszą się od rana na balkonie. Zapas obiadków hand made dla małego głodomora mrozi się w zamrażalce. Nowo kupione lidlowe bodziaki walają się gdzieś po podłodze zaraz obok maskotki i nowej gumowej piłki, którą Alka wprost uwielbia. Mój M pochłania właśnie kolację przed komputerem, a młode pisklę od dwóch godzin błądzi myślami gdzieś w sennych obłokach. Chodakowska krzyknęła właśnie z ekranu, że jak zwykle jest ze mnie dumna, a ja wciągnęłam arcy zdrową nektarynkę i stwierdziłam, że doba ma za dużo godzin.

No to uszyłam poszewkę na poduchę.

Muszę się pochwalić, bo inaczej chora bym była. Każdy krok do przodu w stronę jakiegokolwiek rozwoju to dla mnie motor, który pozwala mi się zresetować i nabrać oddechu po całym dniu z małym pożeraczem czasu. A że uwielbiam wyzwania i nowe aktiwiti, musiałam spróbować i szycia na maszynie.

Jak na pierwszy raz, myślę, że mogło być lepiej, ale i chyba nie jest najgorzej. Let's see.

Oto jak krok po kroku z niczego powstała poszewka.

Zamówiłam miliard metrów tkanin różnej maści, sama nie wiedząc do końca, co mi się przyda. Na razie poszyłam do szuflady, ale kto wie.






Po nie do końca dokładnym wymierzeniu tego i owego, po zainspirowaniu się trochę pomysłami bardziej doświadczonych matek szyjących, połączyłam dwa rodzaje materiałów tak, by wymiarami wyszła poszewka mniej więcej na poduchę 40x40:


Żeby nie było za smutno i mało kolorowo (bo co ja zrobię z kilogramem innych pstrokatych materiałów?), doszyłam między dwa materiały miętowy pasek, modnie musi być:





Ależ się wtedy zajarałam. Na tylną część poszewki też wybrałam miętową tkaninę. A co, niech to ma jakieś ręce i nogi:





Mój ulubiony fragment - kokardki z tasiemki. Żeby poszewka miała to coś i nie była smutna jak męskie przyrodzenie po seksie, doszyłam trzy czerwone kokardki:






Nie umiem przyszywać zamków ani robić poszewek na guziki. Jeszcze. Dlatego poszłam na kompletną łatwiznę i postanowiłam przyszyć paski materiału, które pod koniec po prostu zwiążę ze sobą. Ot, prosz:




Ostatni szlif to oczywiście wyprasowanie dzieła, żeby jakoś wyglądało i żeby zdjęcia ładne wyszły. Hihi. Tak radzili w necie:





Całość prezentowała się chyba nieźle. Biorąc pod uwagę, że poducha zdobi nam teraz sypialniane łóżko i nie grozi jej wystawa w Home&You, uważam jej wygląd za akceptowalny:







Oczywiście, mam w domu małego testera i niepowtarzalnego jurora, który musi od razu dotknąć, pomacać i ocenić. I jak wiszą gdzieś sznurki, to je zjeść. Sprawdziła też brzegi, czy niepostrzępione:






Generalnie, zajęcie na plus. Uszytki mogą sprawić radochę. Obsługa maszyny do szycia nie jest wybitnie trudna, nawet taki technologiczny zacofaniec jak ja potrafi ją w miarę opanować. I nagle okazuje się, że po domu wala się mnóstwo poduszek do obszycia, które czekają na moje pomysły. A mam ich mnóstwo. Szycie pobudza kreatywność, a jednocześnie wycisza. Kolejne projekty już wkrótce.

Ahoj, załogo!

wtorek, 13 września 2016

W drugą rocznicę ślubu

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, kiedy nie było jeszcze w planach ani Ali, ani Ali-Babki, ani wyprowadzki z Trójmiasta, ani zapuszczenia włosów, ani zakupu łoża z Ikei... Piękna Pani i młody pan (pisownia nieprzypadkowa) postanowili połączyć swoje proste drogi w jedną zajebiście krętą i wyboistą. Kiedy ludzie się upiją, przychodzą im do głowy naprawdę durne pomysły. No bo przecież czy nam było źle? Było nam gorzej niż jest teraz? Źle nam było, kiedy mieszkaliśmy razem na kocią łapę i żadne z nas nie musiało nosić gps-a na palcu?

No, źle.


Stąd to wszystko. Minęły dwa szybkie lata małżeństwa, a ja do dziś pamiętam zapach jego świeżo ogolonej twarzy, nowego garnituru, stukot jego nowych wypastowanych butów. Pamiętam dokładnie dźwięk szeleszczącej sukni ślubnej w drodze do ołtarza. Dźwięk mojego serca, które przez całe 3 dni (bo umówmy się, cała akcja dla panny młodej zaczyna się już na tłuczeniu butelek, a kończy dopiero po poprawinach) waliło jak po aplikacji adrenaliny. Pamiętam kolor mojej szminki, którą musiałam ciągle poprawiać na ustach, bo ciocia za mocno wycałowała, kieliszek się przykleił do ust, uśmiechu za dużo, więc się starła. Pamiętam podartą suknię, już po wyjściu z kościoła, bo babcia za czule wytuliła i ot, podarły się rękawki. Nic to, pamiętam też przecież Mamę, która zabrała ze sobą do kościoła i na salę cały zestaw krawiecki, żeby poprawić mi suknię tak, że wyglądała lepiej niż przed mszą. Pamiętam podwiązkę, która ciągle spadała mi z uda, ale musiałam jakoś ją donosić, bo przecież nie wypada zdjąć. Pamiętam palące stopy już po pierwszym tańcu, które błagały o płaskie buty, ale wydając 300zł na szpilki ślubne, po prostu nie mogłabym im tego zrobić. Klimat musiał być.

I naprawdę był. Tata usmażył mi tego dnia na śniadanie jajecznicę ze świeżo zebranymi grzybami.... Nie zapomnę tego smaku. Bo z jednej strony był tak niebiański, że mogłabym pożreć dwie dokładki. Z drugiej jednak ciężko w ogóle przełknąć porcję podstawową, bo wszystko w żołądku stoi mi jak nie powiem co nie powiem kiedy. Ten dzień wspominam jak taki z typowej bajki o księżniczce. Bo czułam się nią i podobno tak miało być. Nie ma drugiego takiego dnia. Nie ma drugiego takiego, w którym tyle życzliwych Ci osób mówi Ci.. mówi WAM takie tony miłych słów, życzeń i komplementów. Jesteście tacy ważni, tacy piękni i tacy szczęśliwi. Bo gdy Tata oddawał moją rękę M przy ołtarzu, a on ochoczo ją chwycił, ucałował i poprowadził wprost przed księdza, wiedziałam, że naprawdę chce ją trzymać do końca życia. I kiedy wypowiadał przysięgę i zająknął się w jednym miejscu, wiedziałam, że naprawdę się tym przejmuje i jego w końcu stres też dopadł. Faceci, cholerni szczęściarze, nie przejmują się nawet w 1% tym wszystkim, jak my, baby. Potrafią przez dwa dni przeżywać straconego gola Polaków, a własnym ślubem się nie przejmą. Dopiero później mój M wyznał mi, że fakt, zestresował się podczas przysięgi. No super! Ja od trzech miesięcy dopinam z Mamą wszystkie detale, bawię się w poetkę i piszę wiersze dla gości, żeby było im miło, wymyślam zabawy, prezenty dla rodziców, podziękowania dla zespołu, dekoracje na sali i kolor moich dodatków, a tego na chwilę złapał stresik. Oj ty biedny. Dobrze, że flaszka się chłodzi na sali, to zaraz ochłoniesz.

Z drugiej strony zazdroszczę. Co prawda, gdyby nie ten cały mój stres i strach o to, czy wszystko wyjdzie jak powinno, wiele by się posypało. Bo naprawdę staraliśmy się dopiąć wszystko na ostatni guzik. Ale błagam, ile można wytrzymać z tętnem powyżej stówy i podwyższonym ciśnieniem? Mimo wszystko, mimo pięknych chwil, podniosłych momentów, potem świetnej, po prostu fantastycznej zabawy, potem czytania wspaniałych pamiątek, och-ów i ach-ów na widok prezentów, nigdy w życiu nie chciałabym przeżywać tego jeszcze raz. Choćby z tego powodu się nie rozwiodę, heheszki. Bo kobieta potrafi mieć stalowe nerwy podczas porodu, skupić się totalnie na poradach położnej, skoncentrować myśli na zdrowiu i dobru dziecka, ale w dniu własnego ślubu jest kompletnie miękką bułą. Ja byłam. Nie zjadłam tego wieczoru nic poza kilkoma łyżkami rosołu. Na co wlałam w siebie później litry płynów, które wypociłam w tańcu. Spaliśmy po weselu może godzinę. Potem trzeba było wszystko poprawić. Odespaliśmy dopiero we wtorek, szczęśliwi, że już po wszystkim.

Weszliśmy w małżeństwo z konkretnym przytupem. Zabawa do białego rana, wódeczka, wódeczka i trochę wódeczki, wino na deser, najlepsi przyjaciele i rodzina przy jednym stole oraz cudowne wspomnienia, to coś, czego nie oddałabym za żadne skarby (tak, tak, wódeczki też bym nie oddała). A jak mi ktoś mówi, że po ślubie życie powszednieje, że wkrada się rutyna, że wszystko, co było wyjątkowe przestaje być takie wyjątkowe, to spoglądam na owoc tej rutyny, patrzę w jej boskie oczy, w których widzę oczy mojego M, przytulam jej parówkowe rączki, które w połowie są moje, w połowie jego, wącham główkę, która tak niewinnie pachnie jeszcze noworodkiem, a potem spoglądam na M, i po prostu wiem, że mam wszystko.



poniedziałek, 5 września 2016

Wyprawka dla dziecka (i rodzica)

Dziś trochę o wyprawce dla malucha. Niby wszystko wiadomo, trzeba zapewnić dziecku najlepsze gadżety, same najwyższej jakości produkty, sprawdzone kosmetyki. Szaleństwo zakupowe zaczyna się jeszcze długo przed porodem, przynajmniej u mnie się zaczęło. Bo jak nagle pojawiają się te dwie magiczne, różowe i wyczekiwanie kreski na teście z apteki, ciężko już usadzić tyłek w jednym miejscu. Planuje się, marzy i robi arcy-długie listy zakupów.

Ja jako przykładna wariatka, mająca totalnego hopla na punkcie dziecięcych pierdół, już w połowie ciąży kupiłam pierwszego bodziaka dla malucha. Szarego. Neutralnie, bo jeszcze nie wiedziałam, czy coś dziecku wyrośnie między nogami, czy nie. Z dobraniem portek wstrzymałam się do kolejnego usg, żeby pójść do sklepu już z pewnością, czy będą one niebieskie, czy jebitnie różowe. Bo jakże inaczej. Swoją drogą, zupełnie na marginesie, jako ciężarówka, obiecałam sobie, że nie będę katować córki różowymi ciuchami. Ale co ja mogę, że jej jest w różowym tak kuci - kjuti! Dodatkowo, różowy kolor krzyczy, że to dziewczynka. Bo czasem mam wątpliwości.

Bądź co bądź, przed pierwszym dzieckiem wydawać by się mogło, że wszystko jest potrzebne. Okazuje się później, że połowa z tych rzeczy nadaje się do śmietnika, bo albo zawala, albo jest przereklamowane, albo dziecku się jednak nie podoba.

Na szczęście, tego typu gadżetów jest w naszym mieszkaniu zdecydowanie mniej niż tych, które uwielbiam za ich posiadanie! Z punktu widzenia matki pierwszego szkraba, mogę bez wahania wymienić kilka rzeczy, które bez wątpienia ułatwiły nam życie.

1. Wanienka ze stelażem
Dla wielu kompletnie zbędny śmieć. Wanienka jest spoko, chociaż wielu rodziców kąpie dzieci od razu w dużej wannie, a stelaż to totalna fanaberia. Otóż nie. Okazuje się, że pielęgnacja malucha zajmuje lwią część dnia, więc warto myśleć nie tylko o nim, ale też o sobie i swoim kręgosłupie, który przyda się jeszcze nie raz. To samo tyczy się np. przewijaka ustawionego na odpowiedniej wysokości, coby wygodniej i zdrowiej przewijało się Alę, której trzeba zmieniać pieluchę co godzinę, bo szczy jak wóz strażacki podczas pożaru. Stojak zatem, na plus. Pewnie lada dzień go odstawimy, patrząc na indiańskie tańce, które zaczęła odczyniać w wanience, dzięki którym potem zbieramy wodę z podłogi. Ale póki co przydaje się codziennie.

2. Łyżeczki do karmienia IKEA
Jestem wybredna jeśli chodzi o łyżeczkę. Naprawdę musi być wygodna, zatrzymywać marchew odpowiednio długo na wypadek odechcenia się dziecku żreć, a zachcenia się mu machać łapami i odśpiewać serenadę. Z wielu łyżeczek zupka mi po prostu spływała, a karmienie nią nie należało do najprostszych. W ikeoskich łyżeczkach podoba mi się długość rączki, bo jest naprawdę idealna. Mówię o tych dłuższych. Krótsze są dla malucha, żeby spróbował sam, kiedy podejmie świadomą decyzję o samodzielnym jedzeniu (Ala podjęła ją już jakiś czas temu. Wybiłam jej to z głowy.). Dodatkowo łyżeczka jest wygięta, co dla mnie jest po prostu mistrzostwem. Ala potrafi cały obiad spędzić z głową pochyloną ku interesującym żółwiom na śliniaku. Standardową łyżeczką nie byłoby szans dostać się do jej otworu gębowego (o pardon, buźkowego). Dzięki wygięciu, daję jakoś radę tam sięgnąć. I jedzenie trwa o wiele krócej, promise. 9,99 zł za 6 łyżeczek uważam za akceptowalne. Plus kawa za free w Ikei, jeśli macie kartę Ikea Family, sasasa.

3. Poduszka do karmienia
Piękna sprawa dla matek karmiących piersią. I mimo że świetnie radzimy sobie bez poduszek, bo wiele jest sytuacji, kiedy karmi się dziecko w galerii czy na trawniku podczas spaceru, ale poducha ułatwia życie, daje komfort maluchowi, przyjemniej mu się drzemie przy cycu. Dodatkowo, po okresie karmienia, idealnie służy mamusi pod główkę (mrrrrr...), albo później dziecku do zabawy / podparcia. Dobry gadżet, nadal moim zdaniem za drogi (dobre poduszki potrafią kosztować nawet 200zł).

4. Nosidełko
O zaletach nosidełka pisałam w poprzednim poście. Przy wyborze modelu ważne jest, żeby to było faktycznie nosidło, a nie wisiadło. Nogi dziecka muszą być odwiedzione od ciałka, na tyle szeroko, żeby było mu wygodnie i zdrowo. Nie chciałabym za kilka lat leczyć Ali jej wykrzywionych stawów biodrowych. Nosidełko musi być sztywne i dobrze wyprofilowane. Upatrzyłam sobie akurat to na zdjęciu, firmy BabyBjorn. Dostosowane do noszenia noworodka, jak i 10-kilowego klopsa. Regulowane we wszelkie możliwe strony, proste w obsłudze. Na plus!

5. Elektroniczna niania
Czy niania jest niezaprzeczalnym must have? Nie sądzę. Dla ludzi mających małe mieszkanie, nie  wyjeżdżających zbyt często z domu, to tylko fanaberia. My dostaliśmy ją w prezencie, za co serdecznie dziękuję rodzicom chrzestnym Alki! Nie używamy jej na naszych 60-metrowych salonach, ale z racji częstych wyjazdów tu i tam, wesel i innych okazjonalności, sprawdza się rewelacyjnie. Cenowo to niestety wyższa półka, ale jako prezent - approved.

6. Miś Szumiś
Kolejny prezent. Na rynku dzisiaj jest cała gama szumisiów. Z cry-sensorem, bez, kolory takie i siakie, kształt ptaka, ośmiornicy i innych wydziwiaków. Ali towarzyszy od pierwszych dni życia. To jej ukochana maskota. W nocy pomaga zasnąć (naprawdę działa!), w dzień jest idealna do ślinienia, macania i wyrywania rąk. Jedna z nich właśnie wisi na ostatniej nitce, bo córa konkretnie go torturuje. Szumiś ma przewagę nad innymi maskotkami, że nie ma żadnych włosów, sierści, nitek, więc dziecko przy zabawie nie połyka tych wszystkich kłaków, którymi obdarzone są inne misiaki.
PS, zżera baterie jak głupi.

7. Termometr na podczerwień
Na całe szczęście, czasy wkładania dziecku termometru w dupę, za przeproszeniem, żeby sprawdzić, czy ma gorączkę, minęły bezpowrotnie. Choć wielu rodziców nadal jest zwolennikiem tej metody, my postanowiliśmy ułatwić sobie życie, nie dodając przy tym maluchowi niepotrzebnego niekomfortowego stresu. Plus, nie trzeba wyczekiwać na odczyt. Termometr wystarczy wcisnąć w odpowiedniej odległości od celu, żeby po sekundzie odczytać wynik. Mierzy zarówno temperaturę ciała, cieczy, potraw czy otoczenia. Grejt. W sklepie wybraliśmy taki, co to nie wygląda jak fotoradar. Bo takie też są.

8. Piankowe puzzle
Ostatni na mojej liście produkt. Służy nam od momentu, jak tylko mała gnida zaczęła przekręcać się na brzuch. Boski wynalazek. Taki prosty, a tak użyteczny. I przy tym śmiesznie tani! Rozkładam Ali co dzień rano na dywanie taką matę i hulaj duszo! Rzucam jej zabawki pod nos, zostawiam i idę pić kawę  odkurzać mieszkanie. Obecnie Ala kręci się na brzuchu dookoła własnej osi. Jak dostrzeże brzeg maty, uparcie stara się go dosięgnąć, co w większości przypadków jej się udaje, bo mata nie jest wielka, za to Ala i owszem, a jak tylko osiągnie cel, przyciąga się do brzegu. Taki modern sposób raczkowania. Kocha podgryzać brzegi, bo miękkie, wzorzyste i kolorowe. Dzięki puzzlom, nie musi leżeć na dywanie, na którym zawsze dorwie jakiegoś paprocha. Nie trzeba rozkładać jej też koca, który podczas zabawy zwija się i roluje. Puzzle są mięciutkie, przyjemne, pobudzają wzrok i skupiają uwagę. Bezapelacyjny must have!

Staram się nie zawalać naszego życia i Ali pokoju niepotrzebnymi gadżetami. Dostajemy od rodziny i znajomych na tyle dużo zabawek i innych "koniecznie-musisz-to-wypróbować!" wynalazków, że sami ograniczamy się raczej do minimum. Nie chcę, żeby Ala obrosła w końcu w tonę grzechotek, bo wiem, że najbardziej śmieszy ją słoik wypełniony grochem albo zwinięta w kulkę folia aluminiowa. Ale są rzeczy, które naprawdę ułatwiają życie nam i jej, a przy tym są praktyczne i mamy pewność, że sprawdzą się w przyszłości przy kolejnym. Dziecku znajomych.


Polecam się, oficjalny sponsor IKEA, firmy Miś Szumiś, BabyBjorn i BabyOno. Po dzisiejszym poście zyski 100% w górę!


Edit: Zapomniałam zupełnie, że obowiązkową częścią wyprawki nie tyle dla dziecka, ile trochę bardziej dla jego matki, powinien być specyfik na wypadające kłaki. Od czwartego miesiąca po porodzie włosy lecą mi garściami. Czytałam o tym, ale nie spodziewałam się takiej intensywności! Mam zakola jak mój dziadek, a po mieszkaniu zostawiam codziennie kępy swojej sierści. Drogie mamy, napiszcie czy miałyście z tym problem i jak sobie z tym poradzić!

wtorek, 30 sierpnia 2016

Odporność na otoczenie

Macierzyństwo, oprócz oczywistego bycia matką, nauczyło mnie jednej ważnej rzeczy: niewtrącania się w nieswoje sprawy. Dotąd robiłam to często, przyznaję bez bicia. Jestem wścibska i chętna do udzielania rad, nawet jeśli ktoś sobie tego nie życzy, taki już mój charakter. Ale zaczęłam nad tym ostro pracować, od kiedy zostałam mamą. Bo okazało się, że dookoła mnie jest cała chmara specjalistek od wychowywania i pielęgnacji dzieci. I kiedy naprawdę zaczęło mnie to wkurzać, rozpoczęłam proces nauki trzymania gęby na kłódkę.

Wiele wokół mnie matek i babć. Podczas przechadzek z Alą napotykam całe gremia bardziej doświadczonych i starszych stażem mam: czy to w aptekach, na spacerach, knajpach czy w galeriach handlowych. Czasem z dziećmi, często bez, ale zawsze z tym samym zaciekawieniem w oczach, co kryję pod budą tego wózka i jak o to coś dbam.

Są rzeczy, których nigdy nie powiem innej matce, o które nie zapytam za żadne skarby. Bo mnie zapytano o to już dziesiątki razy i wiem, że to działa jak płachta na byka.

1. Czy jej nie jest zimno w nóżki?

Jedno z moich ulubionych. Jest 30 stopni na dworze, słońce grzeje jak w tropikach. Dziecko ubrane lekko, ledwo co zarzucona chustka na głowę, krótkie portki. I bez skarpet! No nie, moje drogie. Nie jest jej zimno. I mimo że ma chłodne stopy, nie założę jej góralskich wełnianych skarpet. Podobnie w domu, gdzie temperatura co prawda niższa, ale na szczęście bez huraganów i zimowych klimatów. Od noworodka uczę Alę dotykania gołymi stopami każdego rodzaju powierzchni. Stymuluję jej setki receptorów, które ma na stopach. Niech gładzi, dotyka i pomyka na bosaka, to nie dość że będzie bardziej wrażliwa na wszelkiego typu faktury i będzie wiedziała, gdzie zimne, a  gdzie miękkie, to jeszcze mi nie złapie choróbska przy byle deszczu. Przy którym, by the way, również lubi spacerować ;)

2. Nie jest głodna?

Sorry, ale ja naprawdę wiem, kiedy moje dziecko żąda paszy. Ala potrafi przespać swoje pory jedzenia, chociaż rzadko się ich sztywno trzymam. Nie zmuszam jej do szamania, bo wiem, że jak nie teraz, to zje za godzinę. Jak zgłodnieje. W końcu musi zgłodnieć ;) Kiedy karmiłam piersią, każde jej kwęknięcie otoczenie odbierało jako atak głodu. Że musi zjeść. I pomimo, że wiedziałam, że głodna nie jest, bo zjadła kwadrans temu do syta, przystawiałam ją do cycka dla świętego spokoju, żeby nie gadali, że wyrodna matka jestem, co to nie karmi na żądanie. Głupia byłam. Ala daje mi wyraźnie do zrozumienia, kiedy jest głodna, albo chce jej się pić. Mimo że totalnie nie spieszy jej się do mówienia, ma inne sposoby, żeby wymusić to i owo.

3. Jak to, sama robisz jej obiadki?! Mam nadzieję, że marchewka BIO?

Chciałabym bardzo, żeby warzywa bio, niepryskane, sterylne i ze wszelkimi atestami, były dostępne na każdym rogu za przyzwoitą cenę. Ale nie są. Albo mi do nich za daleko, albo za drogo. Nie będę z tego powodu rezygnowała z gotowania Ali obiadów, co uwielbiam robić. Doskonale wiem, że warzywa z mojego sklepu nie są z nieskazitelnego źródła, ale to nie znaczy, że są niejadalne. Przy dobieraniu posiłków dla mojego grzdyla kieruję się zasadą obserwacji. Dużo testuję i próbuję, bo wiem, że każde dziecko na wszystko reaguje inaczej. Nie sugeruję się reklamami czy opiniami innych mam, po prostu robię po swojemu i obserwuję Alę. Jak ma krosty po brokułach, odstawiam. Jak wypluwa cukinie, odstawiam. Próbuję znowu po kilku dniach, jak akcja się powtarza, rezygnuję i kupuję co innego. Nie powiem, żeby moje obiady były fenomenalnie smaczne, bo umówmy się, coś co nie ma krzty soli ani tego cudownego glutaminianu sodu, dla nas jest po prostu mdłe. Ale zdarzyło mi się raz spróbować tych całych gerberków.... to dopiero paskudztwo :)

4. Czemu nie szczepisz na pneumokoki?

Szczepionki - temat rzeka, ale niejedna matka uwielbia drążyć tę kwestię z inną, co to przylazła do przychodni z niemowlakiem dać mu TYLKO te obowiązkowe. No gdzież! Jakżesz to! Czy ja nie wiem, ile jest zarazków i jakie jest prawdopodobieństwo złapania przez dziecko wirusa?! A jak ją dorwą pneumo czy inne meningo, to co ja zrobię? Będę sobie wyrzucać do końca życia! I żeby kobitki zostawiały sobie tę falę osądu i hejtu dla siebie, byłoby dobrze. Ale po co, skoro można się tym na głos podzielić z osądzaną matką, co nie szczepi na rotawirusy. Nie będę przytaczać dokładnych danych o tych szczepionkach, które wynaleźliśmy w dość wiarygodnych źródłach, powiem tylko, że każdy ma prawo do podjęcia własnej decyzji. Naszym zdaniem, Ala jest w grupie najmniejszego ryzyka zachorowań. A gdyby były one tak popularne i częste, szczepienia kazano by robić obowiązkowo. Póki nie są, a kosztują przy tym horrendalne pieniądze, warto poczytać zanim się zaszczepi.

5. Jak to, nie karmisz już piersią?

Mój hit. Pytanie uwielbiane przez wszystkie mamy, które już nie karmią. Po pierwsze i najważniejsze, dziwię się tym, które pytają o tego typu sprawę, że nie jest im po prostu głupio. Karmienia piersią będę broniła na wieki, świadoma tego, jak piękna, intymna i ważna jest to rzecz. To najbardziej osobisty rodzaj kontaktu matki z jej dzieckiem i to powinno pozostać tylko i wyłącznie w jej gestii, czy karmi, czy nie. Przesłanek do zaprzestania karmienia jest mnóstwo, od niechcenia, do niemożności. Z różnych przyczyn i powódek karmienie naturalne kończy się prędzej, niż byśmy tego chciały. Ale nigdy nie jest to decyzja, którą należy potępić czy jakkolwiek oceniać. Chyba że po cichu, w swojej głowie. Nie karmię od kiedy mała skończyła 3 miesiące i przez tego typu pytania jeszcze do niedawna miałam z tego powodu olbrzymie wyrzuty sumienia. Ale dotarło do mnie, że to nie jest jedyny sposób na dbanie o swoje dziecko, o jego zdrowie i odporność. Robię mnóstwo innych ważnych dla Ali rzeczy, które pozwalają jej się prawidłowo rozwijać. I gdybym tylko mogła, karmiłabym nadal. Ale dziś, widząc jak młoda rośnie, dokazuje, swoim uśmiechem rozkłada nas na łopatki, wiem, że dbamy o nią tak jak trzeba.

6. Czy ona się nie przyzwyczai do nosidełka?

Usłyszałam to pytanie ostatnio w sklepie. Z dopiskiem "I czy w wózku nie marudzi, bo pani tu z nią tak często w nosidełku..." Ja rozumiem zainteresowanie, chęć zagajenia, narzucenia tematu. Tylko w tym jednym zdaniu / pytaniu sugeruje mi się, że przyzwyczajam do noszenia na rękach, a na spacerze to pewnie mam z nią wojnę. Jestem daleka od  przyzwyczajania dziecka do brania na ręce. Chcę mieć dwie wolne w razie chęci zjedzenia obiadu, odkurzenia chaty czy napisania posta :) I nie chcę się wtedy wkurzać, bo mi Ala znowu chce "na opa" - kocham to określenie. Noszę jak najmniej. I pozwalam innym nosić jak najmniej. Wiem, jak wszyscy to uwielbiają, mimo że mała grzecznie bawi się po swojemu i naprawdę nie potrzebuje być na rękach. Idąc do koleżanek czy kuzynek mających małe niemowlaki, zawsze pytam, czy mogę wziąć na ręce. Po prostu wypada. A moje nosidełko uwielbiam. Jest rewelacyjne na szybkie hops do sklepu po cukier. Polecam mamom, które mieszkają na wysokich piętrach w bloku i nie chcą tarabanić się z wózkiem, żeby za 5 minut znowu go targać na górę. Świetna sprawa. Ratuje również w deszczu, bo nie trzeba lecieć w nim z wózkiem, który potem nadaje się tylko pod prysznic, bo na dworze breja. A tak, hop do nosidełka, parasol w jedną rękę, portfel w drugą i w drogę.

Jest jeszcze całe mnóstwo tego typu pytań. Te przyszły mi do głowy ot tak, w kilka chwil. Nie jestem jakąś nietykalską, nieznoszącą krytyki, idealną matką. Jezu, wręcz przeciwnie! Daleko mi do ideału jak stąd na Tahiti. Myślę jednak, że mimo to  powinnam cenić swoje podejście do dziecka, bronić swoich decyzji i co najważniejsze - uodpornić się na otoczenie.
Drogie mamy, wszystkie powinnyśmy. Bo co by nie gadali, nie wątpię, że jesteśmy najlepszymi mamami dla swoich dzieci.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Nieistotności macierzyńskie

Czy z okazji półrocza dziecka, które pękło dokładnie wczoraj, można sobie pozwolić na pierwsze podsumowania? Sama nie wiem, czy to nie za wcześnie, w końcu matką jestem od tak niedawna, że co ja tam mogę podsumować poza bilansem moich cycków niegdyś pełnych mleka i uroku, a dziś tak seksownie wiszących prawie do pępka. Nie dane mi jest jednak porównywać się do kobiet szczęśliwie mogących karmić do ukończenia przez ich dziecko roku czy więcej.

Ale! Mamy z M i Alką za sobą kilka wspólnych pierwszych razów. Jak pomyślę, ile ich jeszcze przed nami, ryj mi się cieszy. Przyznaję, niektóre z nich nie zawsze były udane, w końcu nie bez powodu mówi się, że pierwszy raz boli. Trudno mieć banana na twarzy, kiedy podczas pierwszej kąpieli dziecka w wanience do tego przeznaczonej, kilkudniowy bobas zwija się ze strachu przed utonięciem, a my jak te sieroty, nie wiemy, za co je trzymać dobrze, żeby nie puścić. Śliski jak nie-powiem-co płyn do kąpania dzieci zdecydowanie nam w tym nie pomógł. Na szczęście rodzic szybko się ogarnia, przyzwyczaja i nabiera wprawy, bo jakie on może mieć wyjście?

Ale przyjemniej mówi się o tych radosnych pierwszych razach. My za sobą mamy pierwsze udane z dzieckiem wesele i pierwszy wspólny urlop. Pierwsze dalekie wycieczki, baseny, wizyty w knajpach. I dlatego właśnie po takich wielu pierwszych, zauważyłam kilka rzeczy, które są nieistotne w macierzyństwie - bo przecież to, co jest ważne, wie każdy.

1. Co jest w mojej kosmetyczce

Przy okazji urlopów i wesel zawsze, ale to zawsze, robiłam listę ważnych do zabrania pierdół. Skrupulatnie odliczałam, wypunktowywałam, a na koniec odhaczałam rzeczy, które należy spakować, które są mi absolutnie niezbędne, które już zapakowałam, a które jeszcze muszę gdzieś upchnąć. Macierzyństwo jednak całkowicie weryfikuje priorytety. Owszem, nadal robię listę. Zrobiłam ją również przed naszym wyjazdem do Krk i na wesele w miniony weekend. Tyle że zamiast lakieru do włosów, cieni do powiek, szminek, podkładów i innych ulepszaczy twarzy i ciała, na liście znalazły się specyfiki z dopiskiem "baby". I w konsekwencji w kosmetyczce obok antyperspirantu wylądował krem na odparzenia (bynajmniej nie moje po weselnych ekscesach), obok żelu pod prysznic - żel na swędzące dziąsła, a zamiast moich patyczków do uszu - patyczki dla Ali. Pomysł na prezent dla mnie na imieniny? Większa kosmetyczka. Muszę w nią teraz pakować dwie wybredne i kapryśne kobiety, zamiast jednej. Wybrednej. I kapryśnej.

2. Którą sukienkę wyprasować

Normalne, wiadomo. 10 sukien w szafie, żadna nie spełnia wymagań, tę miałam na sobie dwa razy, więc już się nie nada, ta jest już za mała na mój pociążowy tyłek, a w tej wyglądam jak dziunia z klubu, a nie żona i matka. I dawniej, po prostu poszłabym do sklepu i kupiła nową. A teraz zamiast przejrzenia tych 10 kiecek, owszem, przejrzałam również 10, ale nie swoich. Gazem poleciałam do szafy z Ali szmatkami i posegregowałam kiecki na te, co się nadadzą, jeśli w sobotę będzie upał, i na te, co założyć jej mogę jak będzie 20 stopni. Na te, co się spodobają mnie, i te, co ojcu. Bo minęły czasy, kiedy to mnie się prawiło komplementy, heheszki. Na mnie ludziska napatrzyli się w ciąży, kiedy chwalili ten mój błysk ciężarnej, ten urok twarzy zmęczonej porannymi mdłościami. Głaskali ten śliczny, puci-puci brzuszek uciskający pęcherz do granic wytrzymałości, żeby przywitać się z tym puci-puci nienarodzonym, który wygrywał na tym pęcherzu indiańskie rytmy. Czas skupiania na sobie uwagi zdecydowanie mam już za sobą. A wiadomo, jak jest na weselach. Obok zjawiskowo wyglądającej panny młodej, na drugim miejscu zawsze są małe brzdące. Ala zdążyła być gwiazdą przez jakieś 10 minut obiadu, po czym udała się na swoją standardową 11-godzinną drzemkę.

3. Dobre jedzenie w restauracji

Owszem, w jakiś sposób nadal zwracam na to uwagę, ale w momencie wyboru knajpy zdecydowanie bardziej obchodzi mnie, czy mają krzesełko dla niemowlaka. Mój boże, jak te czasy się zmieniają. Człowiek może teraz zjeść starego łososia i zapić go wygazowanym piwem, najważniejsze, żeby dziecko miało gdzie tyłek posadzić.

4. Gorąca kawa

Nieważny stał się fakt wypicia gor....Żartuję. Kawa musi być gorąca.

5. Elegancka torebka na spacerze pasująca do koloru butów....

...to już przeżytek. Chyba że na spacerze z mężem! Ale w ciągu tygodnia? Między 8:00 a 16:00? Torebka?! Gdyby nie ostatnie wesele, nie pamiętałabym, że posiadam w swoim zbiorze taki zabytek. Gdzie ja w torebkę zmieszczę 6 pampersów, chusteczki do tyłka, ciuchy na zmianę, butelkę i sto innych niezbędnych must-have dla mojego Robaka? Teraz to torba do wózka stała się moim Louis Vuitton'em. Niekoniecznie musi pasować kolorystyczne do butów, jakoś to przeżyję.

Nie chcę pisać i nie chcę, żeby ktoś myślał, że potrzeby matki stają się w macierzyństwie nieistotne. Wręcz przeciwnie! Są świętości, których nie oddam za żadne skarby, i których będę strzec zawsze, jak niepodległości, ale o nich może kiedy indziej. Są rzeczy, które chronią nas, matki przed szaleństwem, bo nie oszukujmy się, jeśli przez pół doby gada się językiem "psiu-psiu, niumi-niumi, kuci-kuci", ogląda bajki i śpiewa w kółko "pieski małe dwa", nie mając jednocześnie pracy, to bez kobiecych rytuałów można po prostu wylądować w Tworkach. Jednak fakt przewartościowanych po porodzie priorytetów jest nieeeezaprzeczalny.



środa, 17 sierpnia 2016

Żona, matka, przyjaciółka

Czy wiecie, jak to jest żyć na co dzień ze swoim najlepszym przyjacielem? Mam nadzieję, że wiecie. Bo to skarb nie do opisania.
Dziś trochę o takim skarbie.

Z moim M znam się ze sto lat. Przeszliśmy za ręce przez gimnazjum, liceum i studia. Zaczęliśmy chodzić ze sobą jako szczeniaki i gówniarze. Nic nie wiedząc o życiu, miłości, seksie. Zaczynając kompletnie od zera. Pokonaliśmy razem ponad dziesięć lat. A było różnie przez ten czas, wiadomo. Przetarliśmy szlak zupełnie dla nas wcześniej nieznany. Po drodze oczywiście kilka kryzysów, większych, mniejszych, podczas których wielu postawiło na nas krzyżyk. Czasami ja sama stawiałam, nie wierząc, że to przetrwa. Urodzoną pesymistką to ja może nie jestem, ale nie raz ryczałam mamie w rękaw pewna, że to koniec.

Po drodze traciliśmy znajomych, członków rodziny. Zmienialiśmy prace, mieszkania, zwyczaje. Kształtowaliśmy w jakiś sposób wspólne poglądy, wpływaliśmy na siebie na tyle, żeby nawet zmieniać swój charakter dla dobra tego drugiego. Częste kłótnie o pierdoły, na początku prowadzone w okropny, wrzaskliwy sposób, żeby w końcu puknąć się w głowę i zacząć kłócić na poziomie.. ;) Choć dzisiaj kłótniami bym tego nawet nie nazwała, nie pamiętam, kiedy podnieśliśmy na siebie ostatnio głos.

Mamy za sobą duuużo kompromisów, które trzeba było zawrzeć, żeby nie pozabijać się nawzajem. M na szczęście wybuchowy nie jest i wielokrotnie to on ratował sytuację wyciągając rękę jako pierwszy. Nauczył mnie bycia cierpliwą i punktualną. Uczy wciąż konsekwencji i samozaparcia. Pcha do osiągania celów i zachęca do spełniania marzeń. Wspiera w planach i pomaga je realizować. Nigdy nie usłyszałam, że jestem zła w tym czy w innym. Że nie ma sensu tego robić, bo się nie nadaję. Żebym przestała zanim w ogóle chcę zacząć. To raczej typ w stylu mojego Taty: mierz wysoko, najwyżej spadniesz .. spróbuj, zobaczysz, co będzie dalej. A mówi się, że kobieta szuka w mężu odrobiny swojego ojca, i to jest święta prawda. Tylko nie każda ma szczęście takiego odnaleźć. Na mnie przy ołtarzu czekał mężczyzna będący właśnie taką odrobiną mężczyzny, który mnie do tego ołtarza odprowadzał.

Zbudowaliśmy razem ogromną historię. Możemy pochwalić się stażem dłuższym niż niejedno starsze od nas wiekiem małżeństwo. Naprawdę nauczyliśmy się od siebie wiele, i kiedy wspominam na szkolne lata naszego "chodzenia" (to takie romantyczne było), to jesteśmy dziś kompletnie inną parą. Bo trzymaliśmy się mocno za ręce, kiedy było niepewnie, pukaliśmy się w głowę, kiedy było trzeba, cieszyliśmy się razem, gdy było dobrze i ocieraliśmy sobie nawzajem łzy, gdy było kiepsko. Największą jednak zasługą tego długiego związku jest nasza przyjaźń, która trwa od wielu lat i która była tym, na czym mogliśmy zbudować miłość. Ja dziś mogę powiedzieć mu o sprawach, o których nie powiem nawet własnej Mamie. Przed nim mogę płakać wtedy, kiedy chcę i on wie. Spojrzę mu w oczy i on wie. Nie muszę zaczynać rozmowy, bo on wie, kiedy zacząć. I doskonale wie, kiedy się wyeksmitować z pokoju, bo rzucam piorunami raz w miesiącu.

Spełniał wszystkie moje zachcianki w ciąży. Wyśmiewał się z nich nie raz, ale kto by potraktował poważnie chęć podgryzienia soczystego kiszonego ogórka, wcześniej smarując go nutellą...? Trzymał mnie z całych sił za rękę podczas porodu i podawał łyk wody, gdy tylko na niego spojrzałam. Nie musiałam nic, on wiedział. Sto razy dziękował mi za wydanie Ali na świat, mimo że nie musiał, bo ja wiem. Suma sumarum, też niejako włożył do tego swoje dwa grosze (kluczowe i fortunne słowo, nie powiem). Nie zliczę, ilekroć to on kładł mi do głowy morały, dzięki którym dziecko śpi nam dzisiaj przez całą noc, a każdego wieczoru możemy robić sobie prywatne randez-vous w domu. Ile razy podkładał ramię, żeby mogła swobodnie się w nie wyryczeć, kiedy Ala nie chciała ssać cycka, kiedy zanosiła się płaczem z różnych powodów większych i mniejszych. Po prostu był.

Jest i dzisiaj, mimo że każde z nas ma swoje sprawy, przemyślenia, znajomych i zainteresowania. Wiele nas łączy, ale norma, że również dużo dzieli. Ale prawdziwej przyjaźni, takiej najprawdziwszej, po prostu nic nie ma prawa rozwalić. Jestem ogromną szczęściarą.

#bestfriendsforever

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Ahoj, przygodo!

Podobno jest tak, że dziecko do 6 miesiąca życia jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że jest oddzielnym ciałem z mamą. Dociera to do niego właśnie po tym czasie. Jego mały móżdżek wysyła jakiś fluid czy inny cynk, że heloł, nie jestem już połączona pępowiną z moją cycodajką i żywicielką. Właśnie zbliżamy się do tej magicznej granicy i muszę powiedzieć, że Ala świetnie się już czuje poza brzuchem, tak świetnie, że chyba w ogóle zapomniała, że kiedykolwiek tam była. Próbuję jej o tym czasem przypomnieć snując jej do ucha opowiastki, jak to śpiewałam do niej, gdy była w środku, i jak miała tam cicho i cieplutko, ale wiecie, sprawia wrażenie totalnie niewzruszonej. Jakby mi laska nie wierzyła.

Równie niewzruszona była, gdy po całej dobie spędzonej z moimi rodzicami na służbie (bo my na weselu), wróciliśmy do domu, pędząc z kopyta, jakby się paliło, bo dzidzia na pewno tęskni, płacze i nie może się doczekać naszych całusków, uścisków, przytulasków i innych dziub-dziub-asów. Przeskoczyłam przez próg domu, jakby się paliło, słysząc już na klatce jej słodkie agugu, niestety nie na mój, lecz na swojej babci widok, bo przecież pokazuje jej właśnie po raz setny tę samą czerwoną zabawkę. Jak krzyknęliśmy z radością, że hej, jesteśmy w domu, ta tylko spojrzała na nas z lekkim, chyba nawet udawanym uśmiechem, coby nam przykro nie było, i odwróciła ostentacyjnie głowę z powrotem do swojego gumowego gryzaka. No żesz?! Kto ją tak wychował, ja się pytam. Pępowina odcięta, zdecydowanie. Okazuje się, że kompletnie jej obojętne, kto ją nakarmi, wykąpie, naoliwi i położy spać. Matki nie ma, trudno, jest babcia, też jest super. Babcia oddaje pałeczkę dziadkowi? No okej, mnie tam wszystko jedno. Biją się o mnie, to całkiem fajowe. Zrobię im tę radochę i usnę spokojnie, żeby nie psioczyli matce, że niegrzeczna gnida ze mnie.

Chwilę później przyszły wyczekiwane wakacje, rodzinny urlop i wyjazd do Krk. Piękny czas, wreszcie pobyliśmy we trojkę więcej niż na długość weekendu. I po raz kolejny Ala pokazała, jak bardzo ma w poważaniu gdzie jest i gdzie się ją kładzie spać. Czy to dom, czy krakowska kwatera, czy brzoskwiniowa wioseczka w Małopolsce (dziękuję, http://www.marhericrafts.pl/ ), ważne, żeby było gdzie głowę do pieluchy przytulić. Czy to domowa wanienka z żyrafią grafiką, czy dmuchany jebitnie różowy ponton, czy wanna gdzieś u ciotki, to naprawdę nieważne, ważne, żeby woda nie za ciepła była. No bezproblemowo. Obecność taty na co dzień najwyraźniej jej sprzyjała. Pokonała przez ostatnie 2 tygodnie tyle etapów rozwojowych, że niejeden dorosły mógłby pozazdrościć zdolności i ambicji. Nauczyła się na przykład parsknąć w momencie, gdy ma właśnie przełknąć kaszkę. Świetne doznania, zwłaszcza gdy podkładam już piątą pieluchę, trzecią ręką trzymając łyżeczkę, żeby przypadkiem nie wpadła na dziki pomysł "ja chcę sama!". Pożegnałam się już z czystą wersją krzesełka do karmienia. Mission impossible, kiedy półroczny maluch zainteresowany jest absolutnie wszystkim na raz, tylko nie jedzeniem.
Gumową kaczkę sobie upatrzyła. Ukochała wręcz! Żółta, miękka, idealna do gryzienia bezzębnym podniebieniem. Akurat wtedy, kiedy pcham jej do ryjka zmieloną marchew. Pole bitwy jest potem wręcz nie do uprzątnięcia. Pożegnałam wszystkie śliniaki, które za bardzo przyciągały jej uwagę, bo przecież na jednym jest koń! Ona musi tego konia! No musi go zobaczyć teraz, bo z kopyta ruszy i jej ucieknie. Dobrze, że w pogotowiu jest M, który zwykłym "Ala, bu!" potrafi ją tak rozbawić, że otwiera buzię na tyle szeroko, by móc wepchnąć jej w tym momencie zdecydowanie (acz delikatnie!) kawałek kaszki. Trzeba jednak się śpieszyć, chwila ta nie trwa wiecznie, zaraz przecież na horyzoncie pojawia się żółta kaczka albo inny niepowtarzalny obiekt uwagi. Jedzenie rękami też idzie jej nie najgorzej. Jak sama wyrwie mi łyżeczkę z rąk i zamachnie się niczym Anita Włodarczyk przy rzucie młotem, nic tylko zbierać marchewkę z zasłon. Patrzę na nie właśnie, swoją drogą. Do prania są, i to już!
Z mlekiem było tak prosto. W buzię włożyć, czekać aż zassie i baja. To nie. To się rozpisują na forach, że po 4 miesiącu wprowadzać warzywa, a po 5 gluten. I wygodny smoczek zastąpić trza łyżeczką. Czy jest ciężko?














Ciężko to dopiero będzie :) Teraz jest frajda. Ogromna zresztą. Bo ile by nie mówić i nie wymieniać, jak mocno dokazuje i pożera cały czas, jej szeroko rozdziawiona buźka w dzień albo śnięte na wieczór oczy zamieniają cały trud w olbrzymią przygodę. Aż chce się szybciej zacząć kolejny dzień.