wtorek, 23 lipca 2019

Wyprawka dla noworodka - czego NIE KUPOWAĆ

Jest wieczór. Siedzisz wygodnie na sofie, nogi skrzyżowane opierają się o podnóżek, ciążowy brzuch zasłania Ci ekran telewizora, na brzuchu stawiasz sobie miskę z zupą. Skaczesz pilotem po kanałach, co rusz zmieniasz pozycję i próbujesz usadowić swój wymagający tyłek w wygodny sposób, tak żeby tu nie cisnęło, tam nie wkurzało, gdzie indziej nie swędziało. Poprawiasz majtki, które wrzynają się w nieznane wcześniej zakamarki i nabierasz powietrza, jakby miał by to być wyczyn tygodnia, bo dziecię uciska na wszystko, czym wcześniej zwykłaś oddychać. Coraz częstsze jęki i stęki nie robią już na Twoim partnerze wrażenia. Siedzi grzecznie przy komputerku i klika coś dla niepoznaki, byle byś tylko nie zawołała o kolejną szklankę "czegoś dobrego do picia" i kolejny talerz "czegoś słodkiego do podjedzenia". Skrzętnie udaje, że ciężko pracuje, bo a nuż jego wielorybia luba zażyczy sobie wyżerki o 22:00 i biedak będzie musiał dygać do najbliższego Maca albo kebaba. Siedzi więc cichutko, nie daje o sobie znać, ma pewnie nadzieje, że w ogóle o nim zapomniałaś. Cwaniak.

I tak mija kolejna minuta bezproduktywnego nicnierobienia przed telewizorem i wymagającego hodowania małej istoty w brzuchu, gdy nagle dobiega Cię dźwięk powiadomienia w telefonie. Z przestrachu podskakujesz, ile sił w tyłku zostało, talerz z zupą epicko ląduje na nowej narzucie, a Ty z gracją stu-kilowego walenia, sięgasz po telefon na drugim końcu sofy.

I nagle oczy wyłażą Ci z orbit, klikasz, co tam trzeba kliknąć i okazuje się, że apka na Twoim smartfonie informuje Cię, że oto dziś, właśnie w tej chwili, wkroczyłaś w swój ostatni miesiąc ciąży! Czy to dziewiąty, czy dziesiąty, nikt tego do końca nie wie, nikt tego nie umie policzyć ani profesjonalnie wyjaśnić, bo przecież ciąża miała trwać 9 miesięcy, a bujasz się z tym brzuchem 40 tygodni. No ni w kij, ni w oko nie pasuje. Suma sumarum, dowiadujesz się, że zostały Ci dokładnie 4 tygodnie do przewidywanej daty porodu, choć jak świat światem, nie znasz i pewnie nigdy nie poznasz kobiety, która urodziła dnia wyznaczonego przez lekarza czy mądrą aplikację.

4 tygodnie do porodu. 28 dni! Czy to jest ten moment, żeby zacząć kompletować wyprawkę dla malca? Rozlana zupa i upaprana narzuta nagle zeszły na drugi plan, bo oto okazało się, że nie jesteś gotowa na przyjście potomka! Nic a nic! Torba do szpitala leży gdzieś odłogiem, jeszcze puściutka w środku, a Twoje myśli nagle z przestrachem zaczynają wybiegać w przyszłość! Bo o ciąży naczytałaś się zapewne jak nikt, fora przejrzane, przebieg porodu w teorii obcykany... Jednak nagle dochodzi do Ciebie, że przecież ciąża dobiegnie kiedyś końca, a Ty lekko zielona w temacie noworodka w domu.

Końcowy etap ciąży to w większości przypadków, jakie znam, wizja urządzania pokoju dla maleństwa i kompletowania wyprawki. Tony ciuszków od dzieciatych koleżanek, cała piwnica "ułatwiaczy życia", "uspokajaczy", "ulepszaczy" i innych atrakcji dla malca... Sąsiadka podaruje matę interaktywną, znajoma z pracy dorzuci wór grzechotek... Wszystko pięknie, gesty te zwykle wynikają z dobrej woli, ale Ty właśnie zostałaś zasypana toną przedmiotów, z którymi musisz teraz coś zrobić.

Większość matek, kompletując wyprawkę, zastanawia się i punktuje rzeczy, które są niezbędne dla niej i noworodka, które stanowią absolutne must have początków macierzyństwa, które mają to macierzyństwo niejako ułatwić. I tak niestety, z miesiąca na miesiąc obrastamy w gadżety, zabawki, ciuchy i kosmetyki, które za chwilę nie będą miały, gdzie się podziać.

Przed porodem warto oczywiście zaopatrzyć się w niezbędniki i to jest rzecz niezaprzeczalna. Aczkolwiek z punktu widzenia matki dwójki maluchów, nieco starszych niż miesięczny mlekopijca, chciałam zwrócić uwagę na to, czego nie warto w domu posiadać. Żeby nie zarosnąć wszystkim wokoło, żeby mieć gdzie postawić stopę w domu i żeby przy okazji nie wydać niepotrzebnie milionów monet na coś, czego nie będziesz używać, warto choć orientacyjnie wyobrazić sobie rzeczy zbędne i mało potrzebne.

(Uwaga, uwaga: Nie jest to wpis profesjonalny ani naukowy. Potraktuj go jako zbiór luźnych porad i sugestii, a nie jedyny wyznacznik  w przygotowaniu się do przyjścia dziecka na świat. Pamiętaj też, że co matka, to inny pogląd - moje wytyczne wcale nie muszą pokrywać się z Twoimi 😊)

Noworodek w domu to wielkie wydarzenie i mnogość zbytecznych przedmiotów w mieszkaniu potrafi przytłoczyć i stworzyć problem. Zebrałam od znajomych wiedzę na temat tego, co warto pominąć w kompletowaniu wyprawki dla niemowlaka. Jest to oczywiście lista subiektywna, jednak te pozycje powtarzały się u wielu matek, więc coś w tym musi być.

1. Kosmetyki

Wiele położnych, lekarzy i doradców zwraca uwagę na używanie kosmetyków u maluszków, wyznając zasadę "im mniej, tym lepiej". Skóra noworodka ma przede wszystkim oddychać i tak naprawdę, jeśli nie dzieją się z nią niepokojące rzeczy, typu alergie, wysypki, stany zapalne, kosmetyków praktycznie nie potrzeba. Kąpiel dziecka może odbywać się w czystej wodzie (lub z niewielkim dodatkiem np. emolientów), a pielęgnacja ciała dziecka może ograniczyć się do okolic intymnych i pupy. Krem przeciwko odparzeniom, delikatny płyn do kąpieli, sól fizjologiczna do zakrapiania oczu oraz patyczki/waciki do suchej pielęgnacji kikuta pępowiny - to absolutnie wystarczy. Zimą przyda się również krem na mróz/wiatr, latem zaś krem z wysokim filtrem UV.
Niepotrzebne zatem są:
- oliwka;
- kremy, balsamy nawilżające;
- szampony do włosów;
- żele.

Pamiętać należy, że często kobieta sugeruje się listą kosmetyków dołączoną gdzieś w sklepie czy aptece do produktu danej firmy. Oczywistym jest, że będzie na niej cała gama "potrzebnych niezbędników" danej marki, jednak należy zachować przy tym zdrowy rozsądek. W tej kwestii naprawdę mniej, znaczy lepiej.

2. Zapas butelek i smoczków

Jest kilkadziesiąt firm i rodzajów butelek oraz smoczków. Każde w innym kształcie, o innym zastosowaniu. Anty-kolkowe, uspokajające, imitujące brodawkę mniej lub bardziej. Robienie zapasów w tym przypadku nie ma sensu. Nie wiadomo, czy dziecko będzie chciało pić z butelek i używać smoczków i nie wiadomo, czy zaakceptuje jakiekolwiek z nich. Lepiej zatem wstrzymać się z tym zakupem lub zakupić jeden rodzaj, żeby sprawdzić, czy maluszkowi on pasuje. To nie są tanie rzeczy, ja sama mam w domu kilka nigdy nieużywanych smoczków i nierozpakowanych butelek. Człowiek mądrzeje z każdym kolejnym dzieckiem 😂

3. Sterylizator do butelek

Jeśli nie wiesz, czy i jak długo będziesz karmić piersią, tym samym nie wiesz, czy kupisz butelki do mleka czy też nie, lepiej odłóż zakup tego sprzętu na później, o ile w ogóle kiedyś Ci się on przyda. Częste wyparzanie i każdorazowe mycie butelki po użyciu, w mojej opinii i opinii zaprzyjaźnionych matek, wydaje się być wystarczającą pielęgnacją.

4. Akcesoria do łóżeczka

Mamaginekolog wielokrotnie wspominała, jak powinno wyglądać łóżeczko dla noworodka. Po profesjonalną lekturę odsyłam Was tu: Łóżeczko dla noworodka W tym artykule jest co prawda poruszona kwestia łóżeczka pod kątem zmniejszenia ryzyka nagłej śmierci łóżeczkowej, ale znajdziecie w nim porady, czego nie warto pchać do dziecięcego łóżeczka również ze względów higienicznych. A są nimi:
- ochraniacze na łóżeczko - zapobiegają co prawda uderzeniom w główkę, ale umówmy się, żaden noworodek przez pierwsze tygodnie życia nie jest w stanie zrobić sobie krzywdy o szczebelki, bo po prostu ma mocno ograniczoną motorykę, delikatnie mówiąc 😃
- baldachim czy inne ozdobne wisiadło nad łóżeczko - zbieracz kurzu, roztoczy, dodatkowo utrudnia nagły i natychmiastowy dostęp do dziecka. Wygląda uroczo, pięknie wpisuje się w idealny wystrój pokoju, ale nie wystrój jest tu priorytetem.
- falbanka pod łóżeczko - kolejny materiał, który utrudnia cyrkulację powietrza w okolicy łóżeczka, a stanowić ma w mniemaniu rodziców albo ozdobę, albo formę zakrycia tego, co pod łóżeczkiem. Zbędnik.
- pościel - zaleca się, aby noworodek spał na płaskim materacu, pod lekkim kocykiem lub w śpiworku. I to na tyle, jeśli chodzi o pościel dla dziecka. Z poduszki długo nie skorzysta, podobnie z grubej kołdry. Wszelkie dodatkowe "latające" luzem po łóżeczku przedmioty, stwarzać mogą zwyczajnie zagrożenie dla maluszka. Ciasno naciągnięte prześcieradło + kocyk - finito.

5. Karuzela nad łóżeczko

Dalej w temacie łóżeczka... Przy Ali mieliśmy karuzelę. Grało to dniami i nocami. Świeciło, kręciło się, generalnie full wypas. Czy to niezbędnik dla noworodka? Nie sądzę. Aśka nie ma karuzeli, zepsuła nam się zaraz po jej narodzinach i jakoś odkładaliśmy długo w czasie jej naprawę, aż w końcu wylądowała w koszu. Wydaje się być typową fanaberią rodziców, żeby łóżeczko ładnie wyglądało, żeby coś grało i śpiewało, a dodatkowo stwarza poczucie, że dzieciątko się przy tym uspokaja. Noworodek poza biciem serca mamy, nie potrzebuje żadnych umilających jego życie dźwięków 💙

6. Krzesełko do wanienki

??? Szczerze powiedziawszy, w ogóle nie wiedziałam, że coś takiego istnieje i w czym dokładnie ma pomóc. Dla niewtajemniczonych, podsyłam grafikę:


Zdjęcie ze strony sklepu Smyk.pl

To innowatorskie cudo wkłada się do wanienki i sadowi na nim dzieciaczka. Zmyślne, prawda? Przypuszczam, że ma służyć temu, ażeby dziecko nie zamaczało się zbytnio w wodzie oraz, aby łatwiej je utrzymać podczas kąpieli. Ale umówmy się - z punktu widzenia czysto praktycznego, jest to dodatkowy gadżet zajmujący miejsce w domu, a z punktu widzenia uczuciowego  - mocno ogranicza kontakt z noworodkiem w kąpieli, który jest niezwykle istotny w jego pierwszych miesiącach życia. Wystarczy stanowczo i pewnie przytrzymać maluszka w wanience i sprawa załatwiona. Bezpośredni kontakt z rodzicem nie powinien być ograniczany, jeśli nie jest to konieczne. Nauka kąpania maleńkiego dziecka sprawia zapewne nieco kłopotu i przysparza na początku trochę stresu, jednak kilka dni i nabiera się wprawy.

7. Leżaczek/bujaczek

Wśród moich znajomych matek okazuje się, że raptem co druga używała bądź ma zamiar używać tego produktu. Głównie chodzi o to, by dzieciątko poleżało, pobujało się, przysnęło i generalnie dało matce się ogarnąć. My używaliśmy sporadycznie, dłużej leżaczek się kurzył niż był używany. Kosztuje niemało, funkcji ma dużo, czy jest do końca bezpieczny dla kręgosłupa - tego nie wiem, opinie są podzielone. Mówi się, że zdrowiej położyć maleństwo na twardym i prostym podłożu. Nie jestem specjalistką, ale widzę, że to dość popularna teza wśród lekarzy dziecięcych, także... Warto przemyśleć zakup takiego cuda.

8. Wymyślne ubrania 

Wiadomo - dostajesz tony ubrań po dzieciach swoich znajomych i rodziny. Są wśród nich niezbędniki, ale są też rzeczy, które są po prostu ładne. Czy praktyczne, to już kwestia sporna. Generalnie maluszka należy ubierać w ciuchy, które są wygodne, przewiewne i łatwo... "zakładalne". Wszelkie falbanki, koronki przy szyjce, zdobne guziczki na pleckach, wielowarstwowe maleńkie sukieneczki - to wszystko pięknie wygląda w sklepie, kusi swoją urodą, jednak ma niewiele wspólnego z praktycznością. Body, pajac, śpiochy - to absolutne must have , a na resztę przyjdzie pora, gdy maluch podrośnie.

9. Buciki "niechodki"

Garderoba dziecięca to naprawdę temat rzeka. Osobiście otrzymałam z różnych źródeł około 10-15 par takich niechodków. Piękne! Maleńkie, zdobione, świecące i kolorowe! Nigdy ich nie ubrałam. Nie mają nic wspólnego z bucikami, stanowią typową ozdobę stopy dziecka i są kompletnie zbędne na początku jego życia. Produkuje się już nawet sandałki i japonki w rozmiarze 0-3 miesiąca - pytam, po co? Jeśli dla wyglądu i uatrakcyjnienia dziecięcego image'u, zalecam odpuścić, zwłaszcza, że oczywiście cena jest kompletnie nieadekwatna w stosunku do praktyczności zastosowania.

Jestem bardzo ciekawa, czy macie inne pomysły na takie nieprzydatności noworodkowe. Dajcie znać, czy jest coś, co u Was się kompletnie nie sprawdziło, a czego nie ma na mojej liście. Pomoże to na pewno nie jednej mamie ograniczyć wydanie ogromnej sumy pieniędzy, których i tak na początku rozpływa się całe mnóstwo 🙈

Ale spoko, dziecko to podobno inwestycja.

poniedziałek, 15 lipca 2019

Jedzie pociąg z daleka...!

Już dawno nie spędziłam z Alą tyle czasu sam na sam, co w ciągu ostatnich 2 naszych wyjazdowych dni. Laska truła mi od kilku ładnych miesięcy, że chce pociągiem. Nieważne, dokąd! Na rynek w Solcu, na Ural, gdziekolwiek, byle powąchać przedział i zobaczyć, czy faktycznie jest tam pojemnik na śmieci i duże okno, jak wyczytała w Kici Koci. Odwlekałam całą akcję, bo szczerze, to myślałam, że to chwilowa zachcianka. Ale to już tak duża i rezolutna dziewczynka, że jej prośby, jak się okazuje, należy traktować śmiertelnie poważnie, a ich niespełnienie grozi dziecięcym foszkiem.

Wybrały się więc w daleką podróż.

Ala już na kilka dni przed, nagadała w przedszkolu wszystkim cioteczkom, że pojedzie do Słupska do Hani. Tak więc cała placówka była dokładnie poinformowana, kiedy, czym i do kogo. Żeby nie było wątpliwości, to nie była pierwsza taka Alutkowa wyprawa. O pierwszej, z goła innej logistycznie, ale tak samo fascynującej, pisałam 2 lata temu tu, o tu: O Pierwszym razie Ali  Wtedy to moja malutka, półtoraroczna córeczka, w większości latała po przedziale jak opętana szatanem, a potem padała umordowana na moich kolanach. Drugi raz wybrałam się z nią pociągiem, kiedy byłam w 8 miesiącu ciąży z Asią. Dziś patrzę na to wydarzenie trochę ze zgrozą, bo spędziłam ten dzień uganiając się za Alą, a jednocześnie tocząc swój wielki tyłek i jeszcze większy brzuch przed sobą. To było skrajnie nieodpowiedzialne, zważywszy na fakt, że kilka dni później zemdlałam i trafiłam do szpitala - a gdybym tak padła na gdańskiej starówce, z małym brzdącem u boku?! Klękajcie narody - nigdy więcej takich ekscesów.

Ostatnia podróż była zdecydowanie najbardziej udana. Z tak dużym dzieckiem można spędzać czas na miliardy sposobów. Jeśli jesteś mamą, która uwielbia gapić się w pociągu przez okno, dajesz córce kolorowankę i błyszczące od nowości kredki. Jeśli masz taką córkę, jak Alutka, bądź pewna, że masz dużą część podróży z głowy. Ala to urodzona artystka i z byle krowy wyczaruje tęczowe cudo. Trzeba tylko dać jej trochę swobody i od czasu do czasu rzucić pochwałą, a jej skrzydełka rosną, ego idzie w górę, a zapał sięga nieba.

W taką podróż fajnie zabrać kilka gier, które są łatwo przenośne, sprawiają dziecku frajdę i jednocześnie nie są zbyt drogocenne. Genialnym rozwiązaniem jest zapewne większości z Was znana gra "Dobble", która występuje również w wersji dziecięcej. My jednak od zawsze gramy w tę tradycyjną - polecam, klik: Dobble - jeśli rezerwujecie w pociągu Intercity miejsca przy stoliku, ta gra sprawdza się rewelacyjnie. Sama w sobie świetnie wpływa na koncentrację u dziecka i rozwija zdolność wyszukiwania par obrazków. Dodatkowo oczywiście sprawia mnóstwo radości, kształtuje ducha rywalizacji i... zajmuje czas 😄

Ala uwielbia książki. Wszystkie, bez wyjątku! Trudne, łatwiejsze, z obrazkami, z tekstem. Myślę, że to dlatego, że lubi słuchać, więc nawet jeśli nie rozumie do końca opowieści samej w sobie, to osłuchuje się z nowymi słowami, resztę wyczyta z ilustracji i jest cała happy. Zabrałam ze sobą całą serię książek o Kici Koci (znacie? zachęcam z całego serca, idealna dla dzieci w przedziale 2-4 lata: Kicia Kocia). W jednej z części Kicia Kocia śmiga pociągiem do ciotki, także książeczka wprost stworzona na takie wojaże! A, no i taka mała uwaga dla podróżujących pociągami: jeśli kiedykolwiek spotkanie w przedziale dziewczynkę podobną do mojej Ali, która dzierży w dłoni Kicię Kocię, spodziewajcie się, że się do Was dosiądzie i każe sobie przeczytać przynajmniej jedną część... Tak właśnie Ala poznała w pociągu panią Monikę 😃

Nasza podróż trwała długo. Jechałyśmy 6 godzin w jedną stronę. Z przesiadką. Było co robić. Objadłyśmy całe nasze jedzeniowe zapasy, opiłyśmy się wodą i kawą, a lwią część podróży po prostu przegadałyśmy. Moje dziecko to gaduła i ja dosłownie nie znam drugiej takiej, co tyle chlapie dziobem! Są tacy, co twierdzą, że ma to po mamusi, ale ja nie wiem, ile w tym prawdy.

Z Alicją pogadasz jak ze starą plotkarą na targu. O wszystkim, dosłownie! To, co widać za oknem, w pewnym momencie staje się monotonne i rozmawiać o kolejnym bajorku albo lesie to z leksza nudne zajęcie. Na szczęście co 10 minut pociąg zalicza stacje i wtedy dyskusja toczy się o tym, dlaczego ten pociąg zwalnia, dlaczego staje, dlaczego stoi, dlaczego nadal stoi, kiedy ruszy i dlaczego już rusza. Wspaniałe. Wręcz wyborne zajęcie - tłumaczenie dziecku takich kwestii po dziesiątym - dwudziestym razie bardzo rozwija NASZĄ wyobraźnię! Bo dziecko nie kupi kolejnego "bo pasażerowie chcą wsiąść".  Z czasem trzeba się wysilić i dorobić do tego zdania kilka epitetów, dodać fabułę, bohaterów głównych i pobocznych, zawiązać akcję i tym samym jakkolwiek wzbudzić u dziecka zainteresowanie. Niełatwe zadanie, ale podczas 12 godzin w podróży, dochodzi się do wprawy.

Alicja sama również wymyśla niespotykane historie i raczy nimi zarówno mnie, jak i współpasażerów. A kiedy zaczyna jej się wyjątkowo nudzić, a spać nie ma ochoty, wypala, żebym puściła jej Peppę na Netflixie. Reakcja ludzi wokoło bezcenna - zwłaszcza w szczerym polu, gdzieś między Łebieniem, a Damnicą. A jak mówię Ali, że ni dy rydy, bo nie mam Internetu w tym wygwizdowie, to słyszę "No to może na youtubie?" - uwielbiam tę nieświadomość u dzieci. Jest rozbrajająca.

Pobyt sam na sam z Alą to dość rzadkie wydarzenie dla nas. Od kiedy urodziła się Asia, czasu we dwie spędzamy mniej, choć naprawdę, naprawdęęęę dbam o to i robię wszystko, żeby czuła się kochana najmocniej na świecie! A takie wspólne sam na sam scalają relacje matka-córka. Polecam z całego serca każdej mamie, żeby od czasu do czasu zafundować sobie taki wyjazd i nacieszyć się sobą. Ja chyba w jakimś momencie przeoczyłam pewien etap rozwoju u Ali i teraz dopiero zauważyłam, jak mądra to jest dziewczynka, jaka śmiała i otwarta. Ile w niej empatii i dobrych uczuć. Przez 2 dni wyznała mi miłość więcej razy, niż w przeciągu całego jej życia. Tuliła się w moje ramiona, szukała mnie po łóżku w nocy, patrzyła na mnie mądrymi oczami kochającej córeczki. Bałam się, że tak długa podróż może ją znudzić i zirytować, ale okazało się, że ona naprawdę wyczekiwała jazdy pociągiem. Brała z niej garściami, była to dla mniej nieopisana frajda. Kiedy moje nogi po dwóch godzinach jazdy już nie wiedziały, jak zawisnąć, Ala wymyślała nowe gry i formy zabicia czasu. W pewnym momencie to ona zabawiała mnie 🙈

Matka i córka to idealna kombinacja. Dopełniamy się, kochamy i rozumiemy bez słów.

Asiu, kiedy zabiorę Cię pociągiem bez obaw, że zjesz współpasażerowi gazetę...?







niedziela, 7 lipca 2019

Psycho-post

Nie jestem psychologiem. A przynajmniej nie z wykształcenia. Jednak wiele spraw potrafię dostrzec, wiele problemów nakreślić, wielu ludzi rozpracować i wiele emocji rozgryźć. Jest mi czasem po drodze z psychologią, lubię analizować i duuuużo myśleć. Jestem w tym absolutnym przeciwieństwem mojego męża, który każdą sprawę ocenia rzeczowo i na chłodno, ja natomiast lubię ją rozebrać na miliard elementów i każdemu elementowi się przyjrzeć. Taki mam fetysz.

Lubię obserwować ludzi. Mówię o takim dosłownym obserwowaniu: siadam w galerii na kawie i przyglądam się spacerującym między sklepami, obserwuję ubiór, chód, sposób rozmowy, gesty. Siadam na ławce w parku i patrzę na inne mamy z wózkami, dziadków z wnukami, mężczyzn z papierosem w dłoni czy młode beztroskie studentki. Wyobrażam sobie wtedy, czym ci ludzie mogą się pasjonować, co robią w życiu, czy są szczęśliwi. Nie służy to absolutnie żadnemu konkretnemu celowi - po prostu lubię obserwować.

Trochę z tego powodu wzięłam się za moje wyzwanie. Chciałam zaobserwować siebie, moje otoczenie, reakcje swojego ciała i reakcje ludzi. Taki eksperyment. Właściwie mogłabym postawić na jednej szali te dwa określenia: wyzwanie oraz eksperyment - bo oba oddają moje podejście do całej akcji. Zaraz przeleci kolejny miesiąc, od kiedy rozpoczęłam naukę siebie, bo chyba tak można to również nazwać. Nauka to w ogóle słowo klucz w moim wyzwaniu. Cały czas chłonę wiedzę na temat tego, jak być zdrowym na dłużej, a nie tylko na lato, na sezon, na rok. Podziwiam wiele kobiet, czerpię z nich przykład i inspirację. Zwariowałam na punkcie pięknych metamorfoz, które dokonują się dzięki zmianie z fast food na slow food, a slow life na fast life. Absolutnie urzekają mnie dziewczyny, które są w stanie całkowicie się odmienić dla siebie. Bo że robią to również dla swoich partnerów, żeby być atrakcyjną, czy dla swoich dzieci, żeby mieć siły na zabawę, to oczywiście także jest ważne. Ale one robią to przede wszystkim z myślą o sobie i swoim zdrowiu. Codziennie oglądam dziesiątki zdjęć tych dziewczyn, które stają przed lustrem i pokazują, jak im idzie! Oczywiście, chwalą się sylwetką, bo jest to powód do dumy łatwo zauważalny w otoczeniu. Ale ta najważniejsza zmiana jest niewidoczna dla oka. Kiedy zadzieje się ona w głowie, od środka, dopiero wtedy powoduje ogromne postępy w ciele.

I ja to pojęłam już jakiś czas temu. Zrobiłam sobie niejako rachunek sumienia moich ostatnich miesięcy pracy. Pokonałam większość tej drogi, właściwie bez większych kryzysów i potknięć, ale widzę, jak zmieniło się moje nastawienie i podejście od listopada, do dzisiaj.

Zaznaczyłam na początku, że najistotniejsza jest dla mnie moja forma, kondycja i kwestia zdrowotna. Ale oczywistym jest, że czekałam jak dzika, na pierwsze efekty wizualne. Bo to miało być w pewnym sensie wyznacznikiem, że dobrze idzie wyzwanie. I z początku te efekty były tak mizerne, że myślałam, żeby się poddać. A więc moje podejście na początku było dość płytkie, do czego wstyd mi się trochę przyznać. Brałam miarę w dłoń, mierzyłam te nieszczęsne uda, a że centymetry ruszały baaardzo powoli, nieco się demotywowałam. Myślę, że gdyby nie to, że na blogu dałam słowo, że wytrwam, to po jakimś miesiąc-dwóch, rzuciłabym to w cholerę. Tak jak zawsze.

Z początku też wprowadziłam sobie mocne, bardzo restrykcyjne ograniczenia jeśli chodzi o jedzenie, bo nie uznawałam żadnej popularnej dziś bardzo metody 80/20 (jeśli nie wiecie, czym ona jest, chętnie o niej napiszę, dajcie znać), nie uznawałam tzw. luźnych szelek czy resetu. Podeszłam do sprawy poważnie, ale trochę też zbyt rygorystycznie.

Po jakimś czasie ciało faktycznie zaczęło się zmieniać i to dało mi ogromnego kopa. Rozpoczęłam także research na temat zdrowego jedzenia, jak często ćwiczyć, co dokładnie trenować, żeby się nie przetrenować. I nie bez powodu zjechałam z 6 treningów w tygodniu na 4, czasem na 3. Nie bez powodu przestałam katować ciało codziennymi treningami wydolnościowymi. I również nie bez powodu pozwalam sobie teraz na kawałek ciasta u babci i kiełbaskę z grilla u mamy. Bo mój organizm reaguje na te zmiany bardzo, bardzo pozytywnie. Sprawdziłam, czy skuteczniej nie będzie, jeśli zamienię częste, wyczerpujące ćwiczenia na więcej wzmacniania i wysmuklania. Czy skuteczniej nie będzie wypijać 3 litry wody zamiast 1,5, jak zalecają. Czy nie skuteczniej będzie skorzystać z porady fizjoterapeuty i zastosować się do jego zaleceń. Wiecie, nie każdy zna swoje ciało tak, jak mu się wydaje. Fajnie jest poszerzyć wiedzę i zwrócić się do fachowca.

Idąc tym tropem, okazało się, że czekoladowe ciastko, które zjesz z koleżanką, nie sprawi magicznie, że przybędzie Ci 5 kilo i cały wysiłek pójdzie na marne. Ba! Okazało się, że takie ciasto działa trochę zbawiennie na Twoją psychikę, która od czasu do czasu potrzebuje resetu i po prostu trochę przyjemności. Dzięki temu, że zjesz to właśnie ciastko, nie rzucisz się za miesiąc na całą cukiernię i nie wrócisz do starych przyzwyczajeń. Dzięki temu ciastku, będziesz zaspokojona z psychologicznego punktu widzenia, a z fizycznego - Twoje ciało nie straci na tym absolutnie nic. To jest właśnie główne przesłanie jedzenia 80/20.

Dyskretnie przeszłam do pojęcia, które ostatnio wygodnie rozsiadło mi się w głowie - NAWYK. Każdy z nas ma jakieś nawyki, czyli po prostu pewne przyzwyczajenia pielęgnowane przez lata. Nawyki oczywiście mogą być dobre, bo ktoś biega od lat, ktoś inny pije tylko niegazowaną, zwykłą wodę, ktoś inny jest wegetarianinem... Czasem są to jednak złe przyzwyczajenia. I trudno przyznać się do tego przed samym sobą, bo my po prostu inaczej nie potrafimy! A to podejście jest złe. To znaczy, chodzi o to, żeby przetrzepać niejako swoje nawyki, wybrać z nich te dobre, a złe naprawić. Moich złych nawyków było całe mnóstwo. Przede wszystkim jedzenie. Jedzenie, które jest kluczowym elementem naszego zdrowia. Ja przywykłam do jedzenia słodkiego w naprawdę dużych ilościach. Na poczekaniu zjadałam całą tabliczkę czekolady, zapijałam ją colą , a potem dziwiłam się, czemu tak kiepsko u mnie z koncentracją i samopoczuciem. Bo jeśli zrobisz to raz - świat się nie zawali. Jeśli robisz tak latami - staje się to niebezpieczne. Na talerz wrzucałam byle co. Dosłownie. Jadłam to, co było tańsze, słodsze, smaczniejsze. Za dużo sosów, śmietany, soli. Za duże porcje, bez umiaru, bez sensu. Często jadłam kupne gotowe dania, nafaszerowane chemią. Smaczne to było jak cholera - właśnie dzięki wszystkim E i spulchniaczom. Na imprezach jeden kawałek ciasta gonił kolejny. Zero wody, mnóstwo herbat, kaw i soków. Ja po prostu nigdy nie jadłam inaczej! Trudno mi było wyobrazić sobie zmianę nawyków żywieniowych, weszłam w moje wyzwanie bardzo w ciemno. Nie byłam do końca przekonana, czy ja w ogóle potrafię zdrowo jeść.

Te nasze nawyki mogą powodować bardzo poważne problemy organizmu. Nie wiem, czy już polecałam ten film, ale mnie otworzył on oczy. "Cały ten cukier" - byłam absolutnie w szoku, ile cukru i chemii oferuje się nam z półek sklepowych. Ile przetworzonej żywności jest tak łatwo dostępnej, taniej i niszczącej nasze zdrowie. Jak łatwo wpaść w tę pułapkę. Uderzyło mnie to, ile cukru dziennie spożywamy, nie zaglądając nawet do cukierniczki i nie sięgając po czekoladę. Zachęcam do obejrzenia, ale uprzedzam, grozi zmianą nawyków na lepsze 😉 Podrzucam Wam tu linka: Cały ten cukier

Nie jestem ideałem, zdaję sobie sprawę, że popełniam ciągle masę błędów. Jednak zmiany, które zaszły w głowie, stały się fundamentem na przyszłość. Na początku podjęłam wyzwanie dlatego, że nie lubiłam mojego ciała, trochę nie akceptowałam siebie. Dzisiaj wiem, że to było bardzo złudne i zgubne podejście. Bo powinnam je podjąć właśnie w trosce o swoje ciało i z szacunku do niego.

Ruszyło wyzwanie z Chodakowską (które to już z kolei, kobieto 😅) Mission Beach Body. Wracam do intensywnego trenowania 6x w tygodniu przez 50 dni, choć mam nadzieję, że programy będą tak skomponowane, że będzie czas na spokojne wzmacnianie i regenerację. Nic na siłę, nic wbrew sobie. Poszerzam także wyzwanie o 50 dni bez alkoholu 💪 Lekko nie będzie, bo kilka zakrapianych imprez przede mną. Ale chodzi o pokonywanie swoich słabości - piweczko jest u mnie jedną z nich 😑

Do dzieła, moi mili. Będę potrzebowała Waszego wsparcia! 😃