wtorek, 13 września 2016

W drugą rocznicę ślubu

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, kiedy nie było jeszcze w planach ani Ali, ani Ali-Babki, ani wyprowadzki z Trójmiasta, ani zapuszczenia włosów, ani zakupu łoża z Ikei... Piękna Pani i młody pan (pisownia nieprzypadkowa) postanowili połączyć swoje proste drogi w jedną zajebiście krętą i wyboistą. Kiedy ludzie się upiją, przychodzą im do głowy naprawdę durne pomysły. No bo przecież czy nam było źle? Było nam gorzej niż jest teraz? Źle nam było, kiedy mieszkaliśmy razem na kocią łapę i żadne z nas nie musiało nosić gps-a na palcu?

No, źle.


Stąd to wszystko. Minęły dwa szybkie lata małżeństwa, a ja do dziś pamiętam zapach jego świeżo ogolonej twarzy, nowego garnituru, stukot jego nowych wypastowanych butów. Pamiętam dokładnie dźwięk szeleszczącej sukni ślubnej w drodze do ołtarza. Dźwięk mojego serca, które przez całe 3 dni (bo umówmy się, cała akcja dla panny młodej zaczyna się już na tłuczeniu butelek, a kończy dopiero po poprawinach) waliło jak po aplikacji adrenaliny. Pamiętam kolor mojej szminki, którą musiałam ciągle poprawiać na ustach, bo ciocia za mocno wycałowała, kieliszek się przykleił do ust, uśmiechu za dużo, więc się starła. Pamiętam podartą suknię, już po wyjściu z kościoła, bo babcia za czule wytuliła i ot, podarły się rękawki. Nic to, pamiętam też przecież Mamę, która zabrała ze sobą do kościoła i na salę cały zestaw krawiecki, żeby poprawić mi suknię tak, że wyglądała lepiej niż przed mszą. Pamiętam podwiązkę, która ciągle spadała mi z uda, ale musiałam jakoś ją donosić, bo przecież nie wypada zdjąć. Pamiętam palące stopy już po pierwszym tańcu, które błagały o płaskie buty, ale wydając 300zł na szpilki ślubne, po prostu nie mogłabym im tego zrobić. Klimat musiał być.

I naprawdę był. Tata usmażył mi tego dnia na śniadanie jajecznicę ze świeżo zebranymi grzybami.... Nie zapomnę tego smaku. Bo z jednej strony był tak niebiański, że mogłabym pożreć dwie dokładki. Z drugiej jednak ciężko w ogóle przełknąć porcję podstawową, bo wszystko w żołądku stoi mi jak nie powiem co nie powiem kiedy. Ten dzień wspominam jak taki z typowej bajki o księżniczce. Bo czułam się nią i podobno tak miało być. Nie ma drugiego takiego dnia. Nie ma drugiego takiego, w którym tyle życzliwych Ci osób mówi Ci.. mówi WAM takie tony miłych słów, życzeń i komplementów. Jesteście tacy ważni, tacy piękni i tacy szczęśliwi. Bo gdy Tata oddawał moją rękę M przy ołtarzu, a on ochoczo ją chwycił, ucałował i poprowadził wprost przed księdza, wiedziałam, że naprawdę chce ją trzymać do końca życia. I kiedy wypowiadał przysięgę i zająknął się w jednym miejscu, wiedziałam, że naprawdę się tym przejmuje i jego w końcu stres też dopadł. Faceci, cholerni szczęściarze, nie przejmują się nawet w 1% tym wszystkim, jak my, baby. Potrafią przez dwa dni przeżywać straconego gola Polaków, a własnym ślubem się nie przejmą. Dopiero później mój M wyznał mi, że fakt, zestresował się podczas przysięgi. No super! Ja od trzech miesięcy dopinam z Mamą wszystkie detale, bawię się w poetkę i piszę wiersze dla gości, żeby było im miło, wymyślam zabawy, prezenty dla rodziców, podziękowania dla zespołu, dekoracje na sali i kolor moich dodatków, a tego na chwilę złapał stresik. Oj ty biedny. Dobrze, że flaszka się chłodzi na sali, to zaraz ochłoniesz.

Z drugiej strony zazdroszczę. Co prawda, gdyby nie ten cały mój stres i strach o to, czy wszystko wyjdzie jak powinno, wiele by się posypało. Bo naprawdę staraliśmy się dopiąć wszystko na ostatni guzik. Ale błagam, ile można wytrzymać z tętnem powyżej stówy i podwyższonym ciśnieniem? Mimo wszystko, mimo pięknych chwil, podniosłych momentów, potem świetnej, po prostu fantastycznej zabawy, potem czytania wspaniałych pamiątek, och-ów i ach-ów na widok prezentów, nigdy w życiu nie chciałabym przeżywać tego jeszcze raz. Choćby z tego powodu się nie rozwiodę, heheszki. Bo kobieta potrafi mieć stalowe nerwy podczas porodu, skupić się totalnie na poradach położnej, skoncentrować myśli na zdrowiu i dobru dziecka, ale w dniu własnego ślubu jest kompletnie miękką bułą. Ja byłam. Nie zjadłam tego wieczoru nic poza kilkoma łyżkami rosołu. Na co wlałam w siebie później litry płynów, które wypociłam w tańcu. Spaliśmy po weselu może godzinę. Potem trzeba było wszystko poprawić. Odespaliśmy dopiero we wtorek, szczęśliwi, że już po wszystkim.

Weszliśmy w małżeństwo z konkretnym przytupem. Zabawa do białego rana, wódeczka, wódeczka i trochę wódeczki, wino na deser, najlepsi przyjaciele i rodzina przy jednym stole oraz cudowne wspomnienia, to coś, czego nie oddałabym za żadne skarby (tak, tak, wódeczki też bym nie oddała). A jak mi ktoś mówi, że po ślubie życie powszednieje, że wkrada się rutyna, że wszystko, co było wyjątkowe przestaje być takie wyjątkowe, to spoglądam na owoc tej rutyny, patrzę w jej boskie oczy, w których widzę oczy mojego M, przytulam jej parówkowe rączki, które w połowie są moje, w połowie jego, wącham główkę, która tak niewinnie pachnie jeszcze noworodkiem, a potem spoglądam na M, i po prostu wiem, że mam wszystko.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz