poniedziałek, 10 października 2016

Taki ktoś

Jest taki ktoś.
W życiu każdej kobiety jest taki ktoś przez duże K. A przynajmniej powinien być. Obecność takiego ktosia czyni życie kobiety kompletnym. Bez niego jesteśmy tylko samicą rodząco-ssącą, zaspokajającą potrzeby swoje, męża i dziecka. Bez takiego ktosia jesteśmy niepełne, nie sobą, nie kobietą. Każda z nas po prostu ma wewnętrzną potrzebę miecia ktosia, żeby nie zwariować.

I ja, jak każda względnie normalna kobieta, takiego ktosia mam. Mam go daleko, zdecydowanie za daleko, żeby móc się nim cieszyć na co dzień. I takim ktosiem jest moja druga połowa, moja bratnia dusza, moja przyjaciółka. Nie, nie. Nie przyjaciółka, ale P R Z Y J A C I Ó Ł K A. To jej już dawno powinnam była poświęcić wpis na tym blogu. Skoro poświęciłam go mojemu M, tym bardziej powinnam była i Jej. Tej, która mieszka za daleko, żeby o wszystkim usłyszeć. Tej, która z tych właśnie względów musi dowiadywać się o większości pierdołowatych bzdur z mojego życia, z tego bloga. Tej, na którą tracę wszystkie darmowe minuty w pleju i wykupuję kolejne pakiety. Tej, dla której wsiadłabym w najbliższy pociąg i przejechała 250 kilometrów, gdyby tylko potrzebowała pomocy czy wsparcia.

Pisząc to mam dosłownie łzy w oczach, bo nie przypuszczałam, że może być tak trudno. Mając wszystko na miejscu, myśląc, że naprawdę nic więcej do szczęścia nie potrzeba, jej najbardziej mi tu brakuje. Do bycia najszczęśliwszą, najbardziej kompletną i najbardziej spełnioną. Jednego uśmiechu na co dzień. Jednej pary oczu patrzących z radością na wszystkie postępy naszego robala. Jednego ramienia, w które mogę wylać kilka łez. Jednej myśli, która pomyśli, zanim ja pomyślę. Jednego gestu, którym załatwi każdą sprawę i rozwiąże każdy problem. Jednego słowa, którym ukoi przesadne zmartwienia. Jednego jej telefonu, za którym od razu zbiegnę na dół, w kapciach, żeby przytulić, wysłuchać. Jednego wieczoru, który spędzimy przy wódce na mdłej Bridget Jones, albo wyrafinowanej kawce na starówce, bo w końcu my już stateczne, zamężne kobiety, a nie jakieś podlotki. Jednego "Kaśka, kurwa!", którym postawi do pionu, bo przecież nie jest tak źle, jak mi się wydaje. Jednego "Jestem z Ciebie taka dumna!", którym pcha mnie do przodu szybciej niż najlepszy motor.

To takie banalne. Gdyby nie ona, nie byłabym tym, kim jestem. Bla bla. Tak się mówi, tak wszyscy mówią, zanim się zastanowią, czy to faktycznie prawda.

Prawda.

Tylko trzeba taką znaleźć i taką mieć. Dłużej niż rok. Ja nie miałam szczęścia do takich ktosiów, aż poszłam na studia, spieprzyły się szkolne przyjaźnie, a nawiązała Ta. I to właśnie ta - jest i została ze mną, mimo odległości.

Ale jak już się taką ma i kurczowo jej trzyma, można śmiało uznać się za szczęściarę. Bo przyjaciółka to totalnie odmienna kategoria człowieka. Wyjątkowa i niepowtarzalna. To nie to samo, co mama, choćby nie wiem, jak najlepsza. Bo to nie z nią przepłaczesz noc, bo z mężem w łóżku coś nie halo. To nie to samo, co mąż, choćby nie wiem, jak bardzo był przyjacielem i chciał pomóc w babskich bzdurach. Bo to nie z nim pobiegniesz na warsztaty szydełkowania, na polowanie do lumpa czy na wieczór panieński (ciężko, żeby z nim pobiec, chyba że dorabia na pampersy jako jeden z chippendales'ów). To nie to samo, co nawet najlepsza sąsiadka, która pożyczy cukru, albo ulubiona ciotka w tym samym wieku co ty.

Dla mnie ona to taka siostra, której nigdy nie miałam. Taka siostra, którą sama sobie wybrałam, z wszystkimi jej wadami, z wszystkimi konsekwencjami. I gdyby nie fakt, że też ma swoje życie, sprawy, pracę, męża, dom, to wisiałybyśmy na telefonie tak jak te irytujące babska w komunikacji miejskiej, co to przez smartfona zdają relacje z każdej minuty swojego dnia. Że właśnie wsiadły, że zaraz do przychodni, że dopiero teraz, bo terminy odległe, że po lekarzu na sushi do galerii i później odbierają dziecko z przedszkola i zawożą do teściowej, bo popołudniu pilates. Bóg mi świadkiem, kiedyś było tak codziennie, i to nie przez telefon, a na żywca. Każdego dnia, przez kilka lat. Coś pięknego. Piwko, kiedy tylko naszła ochota. Nocka przy filmach i popcornie, kiedy tylko któraś stwierdziła, że jest za gruba i musi robić Chodakowską. Nocna impreza w klubie, kiedy któraś miała młodzieńczy kłopot i potrzebowała go wytańczyć. W końcu rozmowa o którejkolwiek godzinie, bo potrzeba, bo okres, bo facet, bo hormony.

Takiego ktosia cudownie mieć. Mieć i doceniać, bo samo mieć to trochę za mało, jak na przyjaźń na odległość. Taki jej rodzaj jest szczególnie trudny i szczególnie trzeba o nią dbać. To trochę jak z moimi storczykami. Dziwne kwiaty. Potrafią przez tydzień być suchym badylem, mimo że podlewam regularnie i stoją tam, gdzie im najlepiej. Ale i tak wiem, że po tygodniu zakwitną na kolejnych wiele pięknych miesięcy i będą cieszyć moje oko. Chodzi o to, żeby dbać i pielęgnować, a nawet jeśli przez kilka dni nic się nie dzieje, to i tak można być spokojnym, że za chwilę znów będzie kolorowo. Wtedy wiadomo, że to jest ten odpowiedni, najlepszy na świecie storczyk.

A wiecie, że jestem podwójną szczęściarą? Bo takich ktosiów mam dwóch. Jeden taki miał dwa dni temu urodziny, drugi taki ma je za dwa tygodnie. To idealna okazja, żeby im podziękować. I one wiedzą za co, ja tu nic więcej nie dodam.

Przepraszam za ten post bardzo, bardzo osobisty. Ale jako ali-babka, poczuwam się do objawienia wszystkich zalet i wad mojego męża, mojej niespełna 8-miesięcznej latorośli, musiałam więc zatem poświęcić choć kilka akapitów moim kochanym M&M.

Bądźcie. To wystarczy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz