poniedziałek, 3 października 2016

Nie o aborcji

Dobry wieczór, Polsko.
Dziś czarny poniedziałek, czarny protest, czarne wszystko. W świetle tych wydarzeń, pewnie powinnam wypocić posta na temat aborcji i praw kobiet. Tak jak każda polska blogerka, aktorka, jak każdy polityk. Ale możecie o tym poczytać w tylu miejscach, że postanowiłam się powstrzymać. Nagłówki gazet i portali krzyczą tekstami o łamaniu praw, ślą w eter obrazki z macicą pokazującą środkowy palec. Wszyscy solidarni i jak zwykle w takich sytuacjach, razem.

To ja solidarna nie będę. Nie zajmę stanowiska. Albo inaczej - nie wyrażę go. Bo pewnie jak każda kobieta w tym kraju, swoje stanowisko posiadam. Ale stanę dziś w opozycji do całego tego polityczno-światopoglądowego bagna, które nas zalewa z każdej strony i wyskakuje z lodówki każdego Polaka. I po prostu nie otworzę ust.

Chciałam napisać dziś o czymś zupełnie przeciwnym, zupełnie niepopularnym, a jakże przyziemnym i podstawowym.

W sobotę miałam niezmierną przyjemność być na koncercie charytatywnym, z którego dochód przeznaczony został na pomoc dzieciom z hospicjum. Koncert był z udziałem znakomitej artystki, Olgi Bończyk. Swoją drogą, cudowna i ciepła kobieta, była absolutną ozdobą tego wieczoru. Śpiewała stare, piękne piosenki o miłości, radości, rodzinie i szczęściu.

Tym ostatnim chciałabym się dzisiaj zająć.
Bo w kontekście tego, o czym były jej anegdoty, opowiastki oraz wyśpiewane przez nią piosenki,

a także w kontekście całej otoczki koncertu, który miał na celu spełniać dziecięce marzenia,

oraz w kontekście tych wszystkich kobiet, które pragną potomstwa, a nie mogą go mieć, za to inne, którym się przytrafiło, idą do kliniki, by się go pozbyć,

myślę, że bardzo bym chciała poznać definicję szczęścia i wiedzieć, jaka jest na nie recepta. I wiecie co? Trochę mi się to udaje. Powoli zaczynam rozumieć, o co w tym wszystkim biega.

Olga Bończyk przekazała tego sobotniego wieczoru kilka banałów. Że szczęściu trzeba pomagać. Że całe życie jest cudem. Że najważniejsze, żeby w sercu zawsze była wiosna bez względu na porę roku za oknem.

Hej! Ta kobieta wie, co mówi! Ona ma rację.

Jest kilka tricków na to, żeby po prostu. Tak zwyczajnie w świecie. Być szczęśliwym.
W tym przypadku, na tym blogu, spod akurat moich palców, powinien to być raczej przepis, jak być szczęśliwĄ.

1. Praca

Że niby praca sprawia, że jesteśmy szczęśliwi? A i owszem. Jest tylko jeden warunek. Drobiazg, szczegół. Warto robić to, co się kocha. Praca może sprawiać ogromną radość. Satysfakcjonować, rozwijać i spełniać. Przekonałam się o tym doskonale, zmieniając pracę biurową na mój ukochany masaż. Jeśli Twoja pasja jest Twoim źródłem utrzymania, możesz siebie nazwać wielkim szczęściarzem. Nie potrafię zrozumieć ludzi biadolących latami na swoją pracę, plując jadem na szefa, potępiając stanowisko, jakie zajmują i jeszcze do tego wymagając współczucia. Stary, nie pasuje Ci robota, znajdź inną. Rozwiń się, zdobądź umiejętność, pokochaj coś, znajdź pasję! To prostsze, niż Ci się wydaje.

2. Pasja

Nie w każdym przypadku między pasją a pracą można postawić znak równości. Jeśli tak nie jest, dobrze po pracy znaleźć sobie odstresowujące zajęcie. To może być naprawdę rzecz niewielka, ale taka, która autentycznie sprawi Ci przyjemność. Taka, na którą czekasz te 8 godzin, żeby móc złapać trochę dystansu i nabrać sił przed kolejnym dniem. Cieszę się, że zbliżają się długie jesienno-zimowe wieczory, bo przypominają mi one o tym, że mam szufladę pełną włóczek, drutów i szydełek. To mój sposób na przetrwanie sezonu od listopada do marca. Pamiętam czasy ciąży, kiedy dziergałam na potęgę, w ten sposób oglądając filmy, spijając herbatę trzecią ręką czy rozmawiając z M. Działa to na mnie jak bardzo dobre jakościowo valium. A bez skutków ubocznych i rozwalonej wątroby.

3. Rodzina

Nie wiem, czy prawdą jest, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Chociaż owszem, przyznaję, moja rodzina na zdjęciach wygląda świetnie. Odkąd pojawił się w niej nowy członek, wyglądamy jeszcze bardziej zajebiście. To ona daje mi powera do dalszego działania i podnosi po upadkach. Dobrze, naprawdę dobrze jest mieć męża i córkę. I rodziców. I brata z żoną. Total full wypas. Jestem farciarą, bo bez nich nie byłabym taką, jaka jestem i to oni sprawiają, że jestem szczęśliwa każdego dnia. Warto doceniać rodzinę, mimo że czasami daje popalić i masz ochotę zamknąć dom na cztery spusty, wyłączyć telefon i zarządzić kwarantannę w domu. Ale hej! Każdy tak ma! Najważniejsze jednak, żeby pamiętać, że mimo wszystko, co by się nie działo w życiu, to są ludzie, którzy kochają Cię bezwarunkowo. Nie zapominaj o tym.

4. Dużo świeżego powietrza

Tak, roczna przerwa w pracy dała mi dużo do myślenia, a dzięki mojemu pierdzeniu w kanapę, przewartościowałam sobie kilka spraw. I wiele nowych pomysłów powpadało mi do głowy podczas długich spacerów z Alą. To od kilku miesięcy mój obowiązkowy punkt dnia. Czy wiatr, czy deszcz, czy słońce, czy chmury, biorę ten cholernie ciężki wózek pod pachę i po prostu lecimy przed siebie. Po dwóch godzinach na świeżym powietrzu, w lesie, nad Wisłą, czy na placu zabaw, mam wrażenie, jakbym miała kompletnie wyzerowany umysł, gotowy do nowych zmian. To chyba dlatego codziennie wkładam nos w poduchę o 22, mimo że wstaję rano wyspana jak niemowlę. A z tym również wiąże się punkt 5...!

5. Sport

Och, spacery są cudowne i relaksujące, ale niestety nie działają tak dobrze na po ciążowy cellulit, jak mi się wydawało. Dlatego właśnie wymyślono aktywność fizyczną, która jeszcze bardziej niż punkt 4 resetuje mózg. Dla tych opornych, którym nie chce się wstać z wklęsłej od tyłka kanapy, mam newsa: najtrudniej zacząć. Bóg mi świadkiem, zabierałam się ładnych kilka miesięcy żeby wrócić do ćwiczeń po porodzie. Zawsze wszystko było ważniejsze, zawsze znalazła się wymówka. Ale jak już zaczniesz i wytrzymasz 2 tygodnie, nie będziesz chciał przestać, promise. To może być wszytko! Zwykłe bieganie. Osiedlowy klub fitness. Ćwiczenia na macie w domu. Basen z mężem. Ważne, żeby cokolwiek i ważne, żeby regularnie. To nie musi być codziennie. To może być raz - dwa w tygodniu. To nie musi być zabójcze tempo i wielkie cele. Wystarczy, żeby sprawiało przyjemność. Po godzinie wysiłku fizycznego mam ochotę góry przenosić i choćby z tego powodu codziennie czekam, aż młoda zatopi ryjek w pieluszce, żebym mogła włączyć endzio mondzio. Dodatkowo, pamiętaj, że sport wyzwala endorfiny! Z biologią nie wygrasz, szczęście gwarantowane.

6. Godzina dla siebie

To punkt dla zestresowanych, sfrustrowanych i zmęczonych matek, którym dziecko wysysa z cycka  ostatnie resztki energii. Dla tych, które myślą, że są niezastąpione, że ich dziecko będzie ryczeć godzinę u ciotki i dlatego rezygnują z wyjścia na babski shopping. Nie byłam taka mądra, gdy moje dwumiesięczne pisklę nie dawało spać i darło się tak szeroko i okazale, że mogłam przeskanować dokładnie cały jej układ pokarmowy. Ale każda matka wariatka kiedyś mądrzeje. Zostawiam Alę komukolwiek, kto ma akurat trochę wolnego i chce przygarnąć pod swoje skrzydła marudząco-skrzecząco-chichrającego (w zależności od nie-wiadomo-czego) grzdyla i uciekam na masaż. Do fryzjera. Na zakupy. Do teatru. Na kolację z M. - bo to nie musi być godzina TYLKO dla siebie :) To ma być godzina bez dziecka. Nie żebym tu namawiała do codziennego porzucania swojej latorośli i udawania, że się dobrze bawicie i za cholerę nie tęsknicie. Nein. Chodzi o to, że czasem warto wygospodarować czas, żeby poczuć się przez chwilę jak żona. Jak kobieta. Każda z nas ma przecież na to swój własny, sprawdzony sposób.

Pomysłów na bycie szczęśliwą mam całą masę, sypią mi się z rękawa. To chyba od nadmiaru wolnego czasu wieczorami. Wymyślam dyrdymały i wpadam na głupie pomysły. Ale hej, szczęście naprawdę nie jest nieosiągalne. Jeśli znudziło Ci się bycie niezadowoloną, niespełnioną i czegoś-mi-brakuje kobietą, zmień to. JUŻ!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz