czwartek, 28 grudnia 2017

Teraz już rozumiem.

Macierzyństwo bardzo uświadamia. Tym, którzy nie są tego świadomi, właśnie mam zamiar to uświadomić.

Zanim kobieta zostanie matką, a małżeństwo rodzicami, zupełnie inaczej patrzy się na cudze dzieci. Inaczej postrzegamy zachowania matek, inaczej pojmujemy wychowywanie dzieci przez naszych przyjaciół. Kiedyś śmiałam się z powiedzenia, że najlepiej wychowuje się dzieci, kiedy się ich nie ma. Ale to święta prawda. Pamiętam, że zanim jeszcze pokończyliśmy swoje studia, a znajomi już się odziecili, wielu z naszej paczki, myśląc, że zna życie jak nikt, fukało na tych dzieciatych, że wpadają teraz na szybką kawę i wypadają przed wieczorynką, zamiast - jak na normalnych ludzi przystało - przepić cały wieczór i spontanicznie zostać na noc. No bo przecież w czym dziecko przeszkadza? Położy się je pokój obok. Raz opuści kąpiel, nic mu nie będzie. Hałasy mu chyba nie będą przeszkadzać, a jeśli będą, znaczy że dziecko słabo wychowywane, że nawet kichnąć przy nim nie można. Alkohol przy dziecku też przecież dozwolony w rozsądnych ilościach, a jak policja nie zapuka do drzwi, znaczy, że ilości rozsądne. Rano najwyżej obudzi się skoro świt, będzie żądać mleka i uwagi, bo ma przecież ledwo 2 miesiące, ale jak poryczy chwilę dłużej, świat się nie zawali. Rodzice jak raz się nie wyśpią, a cały następny dzień będą chodzić na rzęsach, też nie umrą. A przynajmniej przypomną sobie klimat studenckich, bezdzietnych czasów.

Tak, czasami wracam myślami do dni, kiedy my bez dzieci, a tamci już z.
Ale to tak nie działa. Dzisiaj to wiem.

Mając przyjaciół ze starszym stażem rodzicielskim, uświadamiam sobie, jak głupio myślałam, jak mało rozumiałam. Dziś z dnia na dzień otwierają mi się oczy.

Doskonale rozumiem matkę, która boi się wypić kieliszek wina wieczorem. Mimo że już dawno nie karmi piersią. I mimo że teoretycznie nie ma żadnych ku temu przeciwwskazań. Rozumiem, że boi się, że w każdej chwili będzie musiała być w gotowości, gdyby dziecko zasłabło, wymagało nagłej  interwencji czy wizyty w szpitalu. Bo nie znasz dnia ani godziny, kiedy dziecko dopadnie wredny wirus rota i zacznie zwracać dalej niż widzi. Rozumiem, że w obawie przed taką lub mniej skrajną sytuacją, matka woli powstrzymać się od wypicia z mężem, żeby w razie czego być w gotowości.

Rozumiem rodziców, którzy czasem na zaproszenie na wieczorne spotkanie odpowiadają westchnięciem i delikatnym "nie dzisiaj...". Z przeróżnych powodów. Bo chcą odpocząć. Poleżeć przed telewizorem. Pokisić się w rodzinnym sosie. Pobyć tylko ze sobą. Położyć dzieci wcześniej i samych siebie również położyć wcześniej. Bo najzwyczajniej w świecie nie chce im się. Kiedyś tego nie rozumiałam. Nie mogłam pojąć, że używa się, żeby nie powiedzieć wykorzystuje, obecność dziecka w naszym życiu, żeby wymigać się od spotkania w gronie przyjaciół. Nie sądziłam, że dziecko może przeszkodzić albo utrudnić takie codzienne, dotychczasowe funkcjonowanie. Ale dziś widzę, ile pracy na co dzień wykonują rodzice. Wszyscy rodzice. Bez względu na to, w jakim są wieku, ile mają dzieci i jaką mają pracę. Bez znaczenia, czy dzieci chodzą do przedszkola, a matki do pracy, czy matka siedzi z nimi w domu. Dziś wiem, że każda chwila oddechu bywa na wagę złota. I rozumiem rodziców, którzy wolą czasem zostać ze swoją rodziną zamiast popić ze znajomymi. To przecież ich święte prawo.

Rozumiem też tych rodziców, którzy - jeśli już zdecydują się przyjść na spotkanie czy domówkę - przychodzą na nią ostatni i wychodzą jako pierwsi. Dzieciaki to skubane bestie i nieprzewidywalne gnidy. Już teraz wiem, że często nie idzie przy nich zaplanować najbliższej godziny życia. Bo co z tego, że umówieni jesteście na 18:00 i o 17:30 stoicie w dołkach startowych, jak nagle wasza półroczna latorośl, ubrana po pachy w 3 kombinezony zimowe i 100 par skarpet, nagle narobi w pampersa? Cały wasz plan trafia przysłowiowy szlag. No puścisz dziecko z kupą w majtach na półgodzinną podróż samochodem, gdzie w foteliku tylko tę kupę jeszcze bardziej rozbryga, a humor dziecka będzie - delikatnie mówiąc - lekko przez to popsuty? No nie puścisz. Wolisz się spóźnić pół godziny. Wolisz się spóźnić godzinę. Bo umówmy się, na przebraniu pampersa rzadko kończy się cała zabawa. Pomijając cały proces rozbierania i ubierania, w międzyczasie dzieciak zacznie chcieć cyca. A to już grubsza i często dłuższa zabawa. I nie łudź się, że masz na to wpływ. Ja się łudziłam i lekko się rozczarowałam, kiedy sytuacja dotknęła mnie bezpośrednio. I rozumiem, kiedy ci rodzice, szczęśliwi, że dziecko najedzone i przebrane, stają w progu domu gospodarzy o godzinie 19:00 z nadzieją w oczach - "oby znowu nie gadali, że przyjechaliśmy ostatni...." Bo to niczyja wina była. Z dziećmi po prostu tak jest.

Rozumiem matki, które biegają po kościele w czasie mszy za swoimi pociechami. Kiedyś mnie to irytowało. Myślałam sobie "Kobieto, po cholerę ciągasz dwulatka do kościoła, skoro wiesz, że będzie się nudzić i nie da ci za bardzo wysłuchać tego słowa Bożego? No po cholerę?" Tylko że to nie jest tak. Wiem, że są rodzice, którzy chcą chodzić do kościoła co niedzielę mimo tego, że mają dziecko. Chcą chodzić z tym dzieckiem, żeby wiedziało, czym w ogóle jest kościół. Czym jest religia i kim jest Bóg. Doskonale to rozumiem, bo obecnie przechodzę właśnie przez taki etap. Etap nauki o Bozi, o Jezusku, o Świętej Rodzinie, o Bożym Narodzeniu. I chodzę z tym bączkiem do kościoła, będąc świadoma, że Ala jeszcze niewiele merytorycznie z niego wyniesie. Że będzie biegać między dziećmi, bo dla niej TO jest główna atrakcja mszy. Ale po pierwsze - czy to w jakiś sposób przeszkadza mi, żeby przyjść do kościoła i pomodlić się za moją rodzinę? W żaden. A po drugie - dziecko uświadamiane od najmłodszych lat, czym jest kościół, msza i religia, szybciej i łatwiej się w tym wszystkim odnajdzie i zaaklimatyzuje. Chętniej zmówi ze mną paciorek przed snem i pójdzie na roraty z lampionem. I rozumiem rodziców, którzy chcą z tymi dziećmi przeżyć wspólnie święta w kościele. Rozumiem też tych, którzy z tego kościoła muszą nagle z tymi dziećmi wyjść. Patrz, akapit wyżej. Kupa w gaciach, nagłe zmiany nastrojów, nagła potrzeba snu, nagły atak histerii. To niczyja wina. Dziecko akurat wybrało sobie taki moment. Życie.

Rozumiem rodziców przewrażliwionych na punkcie kataru u swojego dziecka. Że zarządzają w domu kwarantannę, że nie wpuszczają gości i sami nie chcą się wtedy gościć. Kiedyś mnie to bawiło, bo przecież od kataru nikt jeszcze nie umarł. Ale kiedy zobaczyłam, jak zarazki lubią czepiać się dzieci jak rzep psiego ogona, wiem, jakie scenariusze rodzą się w głowie takich rodziców. Często zaczyna się od kataru. Po co nam więc dodatkowo kaszel? Albo biegunka? Nie zrozumie tego ten, kto nie ma dzieci. Że zabawa z rozwolnieniem, wymiotami, gorączką, lekarstwami, kontrolami u lekarza czy szpitalem to nie jazda na karuzeli. To męka i orka na ugorze. Żaden rodzic tego nie chce, każdy chce tego uniknąć. I choć teraz pozwalam Ali na kontakt z dziećmi kiedy leci jej z nosa, to musiałam nauczyć się ją obserwować, żeby wiedzieć, na ile mogę sobie dziś pozwolić. Nigdy nie puszczę jej do dziecka, kiedy wiem, że zaraża. I zawsze, ale to zawsze, uprzedzam innych rodziców, że moje dziecko ma choćby ten mały katar. Niech to oni podejmą decyzję.

Codziennie napotykam na dziesiątki sytuacji, z których 2 lata temu się śmiałam. Bardzo łatwo udziela się rad rodzicom, samemu nie mając dziecka. Oj tak, bardzo łatwo mi to przychodziło. Dzisiaj rady bezdzietnych znajomych biorę na klatę i nie komentuję. A innym udzielam rad, kiedy o nią poproszą. To dobra metoda, zapewniam :) Rodzicielstwo wymaga tyle siły, zrozumienia, cierpliwości i zaangażowania, że pojąć rozumem umie dopiero ten, kto dostąpi tego zaszczytu! I tym optymistycznym akcentem witam Was kochani po świętach. Które - notabene - były dla nas w tym roku najcudowniejsze i najszczęśliwsze. Mam nadzieję, że dla Was również.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz