środa, 7 sierpnia 2019

Wyzwanie na 100%

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak to jest robić coś na 100%? Albo czy kiedykolwiek ROBILIŚCIE coś na 100%? Czy przeszło Wam kiedyś przez myśl, że robienie czegoś na 100% nie jest do końca zdrowe? Brzmi absurdalnie, prawda? Jak to - starania na maxa, branie z życia pełnymi garściami, spełnianie w zupełności swoich lub czyichś oczekiwań - to ma być niezdrowe?

A jednak.

Już od dłuższego czasu chodzi mi to po głowie. Ta cała zasada 80/20 w odchudzaniu/odżywianiu... Ta cała @psycholog_na_diecie (obserwujcie Agatę na Instagramie - ta kobieta to moje odkrycie)... Te jej wywody o niebyciu idealnym. Temat wraca jak bumerang.

Agata poruszyła ostatnio ważną kwestię dotyczącą udziału w wyzwaniach sportowych, choć ja uważam, że temat można potraktować jeszcze szerzej, ale o tym później. Napisała wpis, w którym wyjaśnia, czemu działanie na 100% przynosi niekiedy odwrotny od zamierzonego skutek. I ja bym chciała ten temat przedstawić trochę po swojemu, ali-babkowemu.

Weźmy na przykład wyzwanie Chodakowskiej #missionbeachbody, które trwa w najlepsze i w którym czynnie biorę udział. To idealny przykład tezy, którą głosi Agatka - że tego typu wyzwania mogą skończyć się frustracją i niechęcią do sportu. Dlaczego? Z kilku powodów...

Pierwsza psychologiczna faza wyzwania (jakiegokolwiek wyzwania, w tym wypadku wspomnianego z Ewką) polega na tym, że są nagrody do zdobycia, o które w tym challenge'u walczymy. I to nie byle jakie: tydzień na Malediwach, tydzień metamorfozy w Polsce, zapas kosmetyków, przekąsek, wejściówki na BeActiveTour (to cykl treningów i spotkań z Ewą), roczny dostęp do płatnej platformy beactivetv.pl (zbiór wszystkich treningów Ewy z udziałem jej samej i różnych innych trenerów)... Ta faza nazywa się motywacją zewnętrzną, a więc walką o czyjeś uznanie, o nagrodę rzeczową (lub inną namacalną). Prowadzi ona do tego, że osoba, taka jak ja, która do tej pory w swoim osobistym wyzwaniu trenowała 3-4 razy w tygodniu, nagle musi się przestawić na tryb 6 treningów w tygodniu. To znaczy... musi to pojęcie względne. Ale jeśli jest walka o nagrody, to wypada, żeby sprostała zasadom, raportowała postępy, robiła sobie zdjęcia i dawała odpowiednie hasztagi. Ten rodzaj motywacji potrafi w pewnym momencie doprowadzić do skrajnego przemęczenia, ponieważ organizm nagle dostaje zadania, którym nie zawsze umie sprostać. Bez wyzwania po prostu odpuściłabym trening, kiedy jestem zmęczona lub nie mam na niego ochoty. Wtedy po prostu poszłabym w regenerację. Ale jest czwartek, wszystkie laski odpalają Volume (genialny program z gumą oporową modelujący sylwetkę) i pojawia się presja - co, jeśli go nie wykonam?! Przecież ona patrzy! Obserwuje, śledzi! W tym wypadku robisz trening, na który nie masz sił i ochoty. To zupełna odwrotność tego, o co chodzi w sporcie - o miłość do niego, o przyjemność i samozadowolenie. Ja na szczęście nie przechodzę w tym wyzwaniu jakichś większych kryzysów i staram się podchodzić do niego z głową, ale widzę u wielu uczestniczek zmęczenie materiału na tym etapie wyzwania i walkę za wszelką cenę pomimo tego zmęczenia.

Istnieje przekonanie, że jeśli nie wykona się zaplanowanego treningu, nie zrobi się go szósty dzień z rzędu, to następnego dnia waga pokaże 5 kilo więcej. Że jeśli zje się z dzieckiem loda albo zamówi pizzę na obiad, to całe to odchudzanie straci sens. Że zdrowe odżywianie to wyłącznie ciemny makaron, duszony kurczak i brokuły, że dieta jest nudnym przymusem. Takie przekonanie według psychologów, małymi krokami potrafi doprowadzić do braku samoakceptacji, do zaburzeń odżywiania, do depresji. Wieczny wyścig, codziennie obsesja na punkcie liczenia kalorii, trenowanie ponad siły... Nie ma to nic wspólnego ze zdrowym i aktywnym stylem życia. Regeneracja jest ogromnie ważnym i bardzo niedocenianym elementem w całym procesie odchudzania (jeśli mówimy typowo o zrzuceniu nadprogramowych kilogramów). Powinno się dać odpocząć ciału wtedy, gdy jest zmęczone. Powinno się słuchać własnego organizmu. Powinno się być dla siebie dobrym, traktować ciało i zdrowie z szacunkiem.

Działanie na 100% w przypadku wyzwania, które trwa 50 dni i które każe Ci w tym czasie wykonać ponad 40 treningów, może doprowadzić do wycieńczenia - po prostu. Jeśli ciało wysyła nam sygnały, jeśli pokazuje, że już nie domaga, należy go posłuchać i się zatrzymać. Wiadomo - kosztem lajków, kosztem nagród, kosztem poklasku. Ale w tym momencie w psychologii pojawia się druga faza motywacji, tzw. motywacja wewnętrzna, czyli niespowodowana chęcią akceptacji otoczenia czy wygraną, lecz własnymi, wewnętrznymi potrzebami. Ta faza świadczy o tym, że dojrzałeś/łaś. Że stać Cię na odpoczynek, na dystans, na regenerację. Że nie robisz tego dla kogoś, tylko dla siebie. I paradoksalnie wygrasz więcej wówczas, jeśli w odpowiednim momencie przystopujesz, niż jeśli dobrniesz do mety z wywieszonym jęzorem, padając na twarz i dochodząc do siebie przez kolejny miesiąc (nie wspominając o tym, że możesz sobie po prostu zrobić krzywdę).

Okazuje się, że dość popularna ostatnimi czasy zasada 80/20 w jedzeniu również daje lepsze efekty niż trzymanie tzw. czystej michy na 100%. O tej zasadzie wspomniałam w poście Psycho-post (odsyłam, zapraszam), a przywołana już @psycholog_na_diecie trąbi o niej każdego dnia na swoim Instagramie. Człowiek nie jest w stanie utrzymać rygorystycznej diety przez całe życie. Prędzej czy później może się potknąć i wtedy pozostaje pytanie, czy:
a) będzie potykał się świadomie, raz na jakiś czas, z umiarem, wracając jutro do dobrych nawyków żywieniowych, czy
b) wywróci się na pysk pewnego dnia, pożre pół cukierni, napadnie na McDonalds'a bez żadnych hamulców, bo odmawiał sobie wszystkiego przez lata, i na koniec wyrzuty sumienia  po prostu go załamią..? Który scenariusz brzmi lepiej? :) Krótko mówiąc, chodzi o to, że nie należy dzielić jedzenia na to zakazane i to dozwolone. Lepiej jeść rozsądnie i zdrowo na codzień, i czasem pozwolić sobie na drobny grzeszek, z pełną świadomością i umiarem. Nie wpłynie on znacząco na Twoją wagę czy ogólny stan organizmu, ale zaspokoi nagłą potrzebę i pozytywnie wpłynie na psychikę.

Czy bycie idealną mamą jest dobre? Czy jest w ogóle możliwe?! Pytam retorycznie, bo oczywistym jest, że nie da się wychować i przeprowadzić dziecka przez życie w sposób idealny. Bycie trochę spaczonym, nie do końca poprawnym i lekko niedoskonałym nie jest dziś żadnym powodem do wstydu. Matka nie jest w stanie ogarniać życia na pełnych obrotach przez całą dobę, bo zwyczajnie się zajedzie. Jeśli się mylę, to mnie poprawcie. Jednak osobiście wolę, żeby moje dziecko wróciło uwalone od piachu z placu zabaw, niż wygłaskane i czyściusieńkie. Bo ja siedziałam sobie na ławeczce w słonku, podczas, gdy ono zapindalało przez piaskownicę wzdłuż i wszerz, zjadając piasek i wrzucając go sobie w gacie, ale sprawiało mu to tyle frajdy, że żaden park rozrywki nie może się temu równać. Matka się relaksuje, dziecko łobuzuje: win / win ! Wolę, żeby zaliczyło glebę któryś raz z rzędu, ale nauczyło się wstać, otrzepać kolana i pobiec dalej, niż żeby szło przez życie trzymając się mojej nogawki, ze strachem o swoje dupsko, nieodważne, niepewne siebie. Wolę, żeby nie miało czapeczki na głowie, kiedy i ja jej nie potrzebuję, żeby siedziało w odkrytym basenie i oswajało się z bakteriami, żeby dało buzi swojej kuzynce.. niż żeby złapało katar przy pierwszym kontakcie z wodą albo dostało alergii za rok-dwa, bo zetknęło się z takim czy innym kurzem po raz pierwszy w życiu. Czy to jest idealne wychowanie? Nie, nie jest. W 80% wychowuję dzieci dobrze, ale pozwalam sobie i im na odstępstwa i luz. Wszyscy wygrywamy.

W szafie mam setki ubrań. Czy noszę 100% z nich? Nie, noszę 20% z nich przez 80% dni w roku. Reszta leży i się kurzy.

Wyzwania dają całe mnóstwo korzyści. Uczą dyscypliny, ale też obnażają nasze słabości. Wyrabiają w nas pewną rutynę, ale niestety czasem powodują upadek. Ja myślę, że wyzwania należy podejmować i należy je kończyć, zwłaszcza, jeśli ktoś ma tak słomiany zapał, jak ja. A z jakim skutkiem i jakim wynikiem zakończymy wyzwanie - to zupełnie inny temat. Lepiej zwolnić w momencie słabości i za chwilę ruszyć dalej do przodu, niż całkowicie się poddać. Lepiej dobiec do mety drugim, ale ze zdrową głową i ciałem. Lepiej tak, niż się zajechać. Niż zepsuć sobie zdrowie, skrzywić umysł i myślenie.

Wszystko wskazuje na to, że dobrnę do końca wyzwania #missionbeachbody. Kilka razy się wywaliłam, naciągnęłam tzw. dietę, wyłączyłam komputer zanim zaczęłam trening. Ale nie żałuję, bo wiem, że zrobiłam to w trosce o swój organizm.

18 dni do końca! Jak pójdzie, nie wiem. Pewne jest, że nie dam z siebie 100% 😊







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz