poniedziałek, 4 lipca 2016

Madame massage

Matka, której dziecko nagle o 3 w nocy budzi się wyspane i chętne do zabawy, ma wówczas dużo czasu, żeby obmyślić kolejny post na blogu. No bo przecież nie pobiegnę do łóżeczka i nie stanę nad latoroślą, nie odpowiem jej "gaga" na jej "gugu", nie rzucę pluszakiem i nie zagrzechoczę grzechotką, bo ona akurat teraz chce. Sorry, Ala, zabawy w środku nocy musisz niestety organizować sobie sama. I tak czekałam godzinę czasu, bo nie dało się nie słyszeć skrobania misia czy łopotania stopami o materac łóżeczka. Czekaliśmy razem. W końcu M wziął sprawy w swoje ręce, nakręcił szumisia, zapuścił karuzelę i już już o 4, usnęła gnida mała. Nie to żebym była teraz jakoś szczególnie niewyspana. Ale dobrze, że istnieje kawa.

Ostatnio zaczęłam się zastanawiać, po co komu dyplom z politologii, kiedy ma się masaż? To przecież nic dziwnego, że od ciepłej posadki na etacie za biurkiem z pyszną kawą pod nosem, wolę powroty do domu o 22 spocona jak szczur po masażach. Pisząc o tym ironicznie, myślę dokładnie w ten sposób. Może jestem stuknięta. Nie mam pojęcia, co takiego jest w masażu. Wiem, że podczas zabiegu nawiązuje się kontakt tak bliski, że nagle, ni stąd ni zowąd znika każda bariera i wszelki dystans, jaki istnieje naturalnie między dwojgiem obcych sobie ludzi, między klientem a świadczącym usługę. Sam masaż to dla mnie swego rodzaju rytuał, zupełnie niepowtarzalny i nieporównywalny z niczym innym. Podobnie jak bóle porodowe, heheszki. Bliższy kontakt z klientem ma chyba tylko ginekolog... Relacja masażysty z masowanym jest intymna w tak zdrowy i naturalny sposób, że to chyba właśnie jest główny powód mojego och i ach. Tym bardziej, kiedy słyszy się "cały tydzień czekałam na ten masaż u pani". Nie ma nic bardziej satysfakcjonującego niż tego typu słowa od klienta. No jest coś jeszcze. Nie słowa, a stan, w jaki zapada klient na łóżku pod moimi rękoma (jakkolwiek to brzmi). Wtedy słów nie potrzeba. Kiedy człek wstaje mi ze stołu i wygląda jakby przed chwilą zażył dobrą porcję hery, wiem, że to była dobrze spędzona godzina. Sama często poddając się masażowi ledwo widziałam po nim na oczy, ledwo mogłam złapać ostrość, a wychodząc z gabinetu miałam fazę jak po dwóch głębszych. Profesja sama w sobie nie jest lekka. Ale nie potrafię wyobrazić sobie, że po dniu pracy w biurze przychodzi do mnie klient, szef, ktokolwiek i mówi mi "wykonałaś dziś swoje zadania tak świetnie, tak mnie to poruszyło, tak rozluźniło i uspokoiło wewnętrznie, że będę o nie częściej prosić" .. I w sumie trudno się dziwić, bo gdyby ktoś tak powiedział, miałby ewidentnie nierówno pod czerepem. Na tym polega różnica między tymi dżobami (pardon za korpo-język). Na tym polega sens bezpośredniego kontaktu z klientem. Sens pracy z człowiekiem i jego ciałem. I można myśleć, że lomi-lomi to sekta. Że świece wokoło i ten niebywały stan ukojenia jest nie halo dla katolików - serio, niektórzy tak uważają. Ale ciało ludzkie domaga się dotyku na każdym kroku. Począwszy od przytulenia ukochanej osoby w zaciszu domu, aż po właśnie taki rytuał wykonany przez kompletnie obcego masażystę. Ciało jest ciałem. Potrzeba mu rozluźnienia, chwili oddechu, wewnętrznej i fizycznej równowagi. Brzmi jak reklama usług, wiem. I tak miało zabrzmieć, sasasa :)



Nie byłabym sobą oczywista, gdybym nie wtrąciła kilku zdjęć i nowinek z życia naszej córy. W weekend zawitała pierwszy raz na basenie. Oj, i na pewno nie ostatni. Z początku mocno sceptyczna, z czasem kompletnie rozbawiona, przyciągała uwagę innych rodziców i malutkich dzieci. Taka duża wanna to dla Ali raj na ziemi. I wbrew ostrzeżeniom z Internetu, jej skóry nie zeżarł chlor, a zamoczone uszy i nos nie odpadły. Są na swoim miejscu i domagają się więcej. Nasz bąbelek taki dzielny.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz