czwartek, 7 lipca 2016

Mleko czy piwo? O laktacji.

Na początku standardowo problem. W pierwszej dobie-dwóch po porodzie nic nie cieknie. Strach, że młode się nie najada, że w ogóle nie potrafi wyssać kilku kropel. Leży i ciumka wystający naturalny smoczek praktycznie 24h/dobę. Ale czy połyka? Czy zapadają jej się policzki? Czy widać w rogu jej małych usteczek ruszający się język? Czy cokolwiek z mojego ciała wpada do jej ciała? Co mogę zrobić, żeby mieć pewność? Ledwo patrząc na oczy, nie mając chwili na odpoczynek po cudnych 6 godzinach wydawania na świat maleńkiego człowieka, staram się jak mogę, nie odrywając jej ust od mojego baru mlecznego praktycznie ani na moment. I słyszę wciąż i wciąż od położnej laktacyjnej, że to normalne. Że dziecko musi się nauczyć. Że ja muszę je nauczyć. Te 2 dni w szpitalu między innymi po to są. W końcu nie mam nic lepszego do roboty. I tak leżę, i tak moja jaskinia tonie we krwi i szwach, a najmniejszy ruch grozi potopem. A więc cóż więcej mogę, jak tylko próbować i próbować. Więc próbuję. Młode na szczęście załapało drugiej nocy, o co w ogóle chodzi, że te dwie różowe przyssawki faktycznie toczą mleko i jest nawet całkiem słodkawe!

Po powrocie do domu następuje wielkie boom. Wielkie boob - boom! Nawał pokarmu jest równie frustrujący jak jego brak. Ale przynajmniej jest pewność, że Ali nie zabraknie ani kropli, bo sikam mlekiem po ścianach jak w lany poniedziałek. To trwa nie dłużej niż kilka dni, ulgę przynoszą zimne okłady z kapusty i częste, a nawet jeszcze częstsze zapraszanie malucha do baru. Nie odmawia nigdy. Zawsze ma ochotę na porcję laktozy. A nuż matka dorzuci tym razem tłuściutkiego schaboszczaka? Jak dają, trzeba brać. Jak nie dają przez godzinę, coś tu nie gra, trzeba zakrzyczeć. Dać znać, żeby nie zajęli mi tego stolika przy oknie. Bar niby otwarty całą dobę, ale jakoś często trzeba się upominać o dokładkę. Dobrze, że za darmoszkę, bo chyba bym się matce nie wypłaciła.

Po kliku dniach, tygodniach wreszcie sytuacja się normuje. W końcu matka z córką się dogadały, wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi. Ciało jednej domaga się w odpowiednich momentach ciała drugiej. Wystarczy pomyśleć o dziecku i BOOM - już jest gotowość do wypluskania kolejnej porcji mleka. Cały czas mnie to zadziwia. Oczywiście, naczytałam się od groma teorii na temat karmienia. Że co najmniej pół roku trzeba. Że najlepiej do dwóch lat. Że na żądanie. Że budzić co 2 godziny. A i tak okazało się, że najlepiej znaleźć swoją własną metodę.

Niestety, po 4 miesiącach musiałam zamknąć interes. Nie to że się nie opłacał. Z początku częste wizyty Ali w barze pobudzały biznes, praktycznie sam się kręcił. Ale z czasem Młoda zaczęła przesypiać pory posiłku i rzadziej zaglądać. Nie chciałam na siłę jej wybudzać ze słodkiego snu, świadoma, że przecież jak zgłodnieje to zapłacze. Zaczęła płakać coraz rzadziej. Na początku w barze mlecznym szał, szok i niedowierzanie. Halo! Posiłek gotowy! Gdzie chętni? No chociaż jeden! No już, bo mi tu się z talerza wylewa! I zaiste,  wylewało. I bolało. Ale cóż, wolałam patrzeć na spokojnie śpiące dziecię, sama też z leksza dospać i być gotową na kolejny atrakcyjny dzień. Może to egoistyczne. Ale Młoda była najedzona mimo wszystko, wesoła i pogodna, sądziłam zatem, że nie ma się czym martwić. Zaczęłam to robić, gdy z tygodnia na tydzień coraz mniej mnie potrzebowała. Naturalne posiłki zaczęły być zastępowane modyfikowanymi, coraz częściej i częściej. I tym sposobem skończyło się. A nie powiem, zaufałam wielu specyfikom naturalnym, domowym jak i tym ze sklepów i aptek. Z polecenia, z doświadczenia, z forów, poradników i od znajomych. Na nic to. Dziecko jest najlepszym laktatorem, najlepiej pobudza, wie co i jak, dochodzi do najgłębszych kanalików. Bez tego żaden rumianek, żadna domowa drożdżówka, żaden lek nie zatrybi. I fakt, mogę w końcu po roku przerwy wypić z moim M piwko do meczu. Powiedziałam do meczu? Miałam na myśli do swojego laptopa, podczas gdy w tv nadają skóro-kopów. Ale razem, bo w jednym pokoju. Dobrze mi, że mogę zjeść czekoladę w ilościach dowolnych. Dziwne to uczucie co prawda, bo od długiego czasu zdążyłam przywyknąć, że robię coś dla kogoś, że co dzień wyrzekam się czegoś na rzecz zdrowia drugiej osoby i nie było mi z tym jakoś szczególnie ciężko. A tu nagle... dziwna wolność. Dziwaczna wygoda. Nienaturalny powrót do normalności. Jeszcze nie przywykłam. Co rano, gdy budzi się maleństwo, mam ochotę zacząć dzień jak kiedyś, od zaproszenia do baru mlecznego. Ale z pustymi półkami już niewiele zarobię.

Laktacja jest ciężką sprawą dla pierworódki. Do ostatniego karmienia są jakieś wątpliwości. Czy wystarczająco, czy nie za słodkie, czy nie za ciężkostrawne, czy krostki od tego, czy nie. Nie jest łatwo nauczyć się i kogoś jednocześnie. Za to kiedy wreszcie się to uda, nie ma nic bardziej przyjemnego w budowaniu tej więzi. Będzie mi tego brakować.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz