poniedziałek, 27 czerwca 2016

Łapać ją szybko! Bo ucieknie!

Od 4 miesięcy wszystko jest dla mnie nowe. Stąpam po nieznanym! Przeraża mnie fakt, że czas zachrzania jakby go ktoś gonił i chciał okraść... Wcześniej aż tak to do mnie nie docierało. Stare pruchno ze mnie. Staję się obrzydlwie sentymentalna i łapię każdą chwilę ze strachem w oczach, że halo, ta chwila zaraz minie!

Ale co tam. Jak jedno dziecko urośnie, zrobi się drugie. Potem trzecie. No trudno, od czegoś ten chłop w końcu jest.

Wczoraj minął etap, w którym jedyną Alkową rozrywką w ciągu dnia było słodziutkie mleko. Minął czas płynnego i prostego am am, po którym kupki były ach ach. Przyszła pora na jałowe, bezsmakowe i w dodatku bryzgające na lewo i prawo marchewki. Potem pewnie jakieś zupki. Soczki. Kaszki. I zasrane jak nigdy pampersy - miodzio. Ali życie zmieniło się już na zawsze. Łyżeczka zamiast smoczka, nie wiem, jak ona to zniesie. Wczoraj znosiła niekoniecznie. Postanowiłam pierwszą marchewkę zblendować sama, coby sprawdzić, jak młode pisklę w ogóle akceptuje mdłe pyszności. I nie ukrywam, aż nagrałam z tego wydarzenia film. Ma na nim minę, jakbym podawała jej kwaśną cytrynę zakrapianą żołądkową deLux, ale w sumie nie ma się co dziwić - starta marchewka jest jak nasz prezydent.. obła taka.. śliska, niewyraźna. Każą podawać bez cukru, bez soli, to czego tu oczekiwać od takiego maleństwa, na pewno nie banana na twarzy. Może pewnego dnia się pojawi. Jak faktycznie dodam tej żołądkowej. Póki co, krok milowy postawiony, bo dotarło do mnie, że mamy w domu istotę człekokształtną, którą trzeba już posadzić do posiłku. Ech. I przygotować na zapas milion starych ubranek i ręczników, żeby się nie zakopać w prańsku na lata. Bo słyszałam od bardziej doświadczonych koleżanek po fachu, że marchewka to dopiero wierzchołek góry lodowej.

A mnie to przeraża i bawi jednocześnie. Bo ostatnie dni to wodospad postępów córy. Jeśli ktoś mi powie, że jak się przebywa z własnym dzieckiem na co dzień, to nie widzi się jak rośnie, to niech sobie zrobi swoje własne i przekona się, że to bzdura.

Ala zaczyna się turlać po ziemi. Myślałam, że po prostu nauczyła się przekręcać z pleców na brzuch, co już wydało mi się wyczynem, zwłaszcza, że zrobiła to o tak, mimochodem, bo po prostu nabrała ochoty na eksperyment. Ale jak raz zamachnęła się mocniej niż planowała, przeturlała się z powrotem na plecy, robiąc tym samym pięknego zrolowanego naleśnika. Dumna była z siebie że ho ho. Od soboty również trenuje początku czołgania się. Brawo Ala.

Chwyta się na stopy. Uprawia legalną jogę. I to bez mojej zgody! A słyszy się tyle o tym, że joga to sekta, szatany i zakazane katolikom zło. A tu proszę. Miesiąc po ochrzczeniu Ala już zadziera z lucyferem. Jest przy tym bardzo zdziwiona, że to jej własne członki, że te pięciopalczaste dziwactwa to jej własność. Przygląda się im i robi wówczas swoją sławną falę z brwi. Którą ma zdecydowanie po mnie.

Nie będę nawet wspominać o jej bogatym ostatnimi czasy słownictwie i ilości oktaw, które to dziecko potrafi objąć, bo to przecież norma. Że uszy przy tym usychają, bo nie są w stanie znieść takich volumenów, to też przecież pikuś.

No ale koniecznie trzeba wspomnieć o jej zamiłowaniu do planszówek. Do wczoraj po prostu pozwalała nam pograć. Nie grymasiła, że musi się zająć sobą na czas 7 cudów i nie ma zmiłuj! Ale wczoraj nawet pomogła ojcu zająć drugie miejsce! Zagrała świetną kartę. Jest w niej potencjał.

Za nami także nie pierwszy, ale też na pewno nie ostatni wspólny mecz w strefie kibica i pierwsza kąpiel w mikroskopijnej misce. To był aktywny weekend.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz